Sosenka Sosenka
52
BLOG

Myśli powrotne III

Sosenka Sosenka Rozmaitości Obserwuj notkę 20

Teraz robimy trasy dla rekonwalescentów. Włóczykij czuje się jak dziecko specjalnej troski, staje nad durnym rowem i zastanawia się, czy podnieść nogę, czy nie, czy warto podjąć wysiłek złapania gałęzi...

Dziwne. Śmieszne. Czasem trochę groźne.

Dzisiaj zatem przeszliśmy w dżdżu, siąpawce, zupie i deszczu krótki odcinek Wojanów - Góry Sokole - Karpniki. Na pustym szlaku towarzyszył nam zapach mokrych liści i palonego drewna. To coś właśnie, co zagania turystę do ciepłego kąta w białej o szachulcowej konstrukcji  chacie sudeckiej (najpiękniejsze na świecie wioski dolnośląskie), tam, gdzie chłodne policzki nabierają mocnych rumieńców. Ale taki odpoczynek rozleniwia, więc mimo zimnego już wiatru zwiedzaliśmy świat, w kapturach na głowie.  Pod kapturami było  wesoło i co rusz wylatywały spod nich radosne obłoczki pary, bo Adam opowiadał o swoich przeżyciach ze Stanu Wojennego. On jeden z naszej grupy przeżył świadomie ten smutny czas i zwykle słuchamy go z rozdziawioną gębusią. Zupełnie inaczej idzie się w deszczu, gdy z ust towarzysza drogi płyną opowieści jak z życiorysu Old Shattherhanda.

Nawet nie zauważyłam, że krople przeszły w deszczyk. I że kurtka, która miała być ciężarem, stała się niezbędna w przenikliwym zimnie. Słuchałąm Adama i jednocześnie przysypywałam odrobiną ziemi pożółkłą kosteczkę z przedramienia, którą robotnicy przypadkiem wyrzucili z wykopków koło wojanowickiego kościółka...

- Co to? Cmentarz już był, a do sklepu nie doszliśmy? - zarżała ostrzegawczo Iza. Faktycznie. Pałac i cmentarz były, a sklep na końcu wioski. Tam, z tego zimna, kupiliśmy więcej jedzenia, niż rzeczywiście trzeba nam  było. Kiedy biwakowaliśmy pod pałacem w Bobrowie, szczerzyły do nas zęby dwa lwy z bramy parkowej (gdzież im do lwowskich!), a do "Szwajcarki" odprowadziła nas pewna chuda psina. Nieliczni turyści znikali prędko na drodze do wsi.

Las pusty, na łąkach kule mokrego siana.

Niewiele zdążyliśmy zobaczyć, bo z Góry Krzyżnej zmiotła nas ulewa, a w samych Karpnikach okazało się, że autobus, który według internetu jeździ, w rzeczywistości nie jeździ wcale.  - Idą jacyś państwo! - Iza szturchnęła Adama i wydelegowała go jako przedstawicielstwo dyplomatyczne. - No, jeżdżą tu autobusy, ale rzadziej... - odrzekł z wahaniem wąsaty jegomość. - Ja będę jechać do Jeleniej koło 17.30, mam cztery miejsca. Zabiorę was - ofiarowała się młoda kobieta. Uuuu! Na to czekaliśmy. - O 17.30 będziemy się szwendać koło pałacu. Zobaczy nas pani - obiecała Iza.

Czekając na umówioną godzinę, obejrzeliśmy pachnący - ale  innym odcieniem zapachu drewna - kościółek katolicki, ruinę świątyni poewangelickiej, cmentarzyk i pałac (z tych, co to "Wstęp surowo wzbroniony"). I około  17 okazało się, że my na umówionym miejscu, a  naszej pani szoferki jakoś nie widać. - Czy ktoś jej zostawił numer naszej komórki? - zapytała przytomnie Iza.  Nikt. No, to ruszyliśmy  sami piechotą do Jeleniej... A do Jeleniej 15 kilometrów...

Najpierw raźno, potem nerwowo, potem już żałośnie rozglądaliśmy się na boki, szukając ratunku.

Nic nie jedzie. Nikt nas nie chce zabrać.

Na świecie było szaro, lasy nie zachęcały do wędrówki, a postacie wędrujące przez las nie zachęcały swym wyglądem kierowców do brania przygodnych pasażerów. Szłam tuż za Lenką tą wilgotną drogą, oblepioną po bokach żółtymi liśćmi, i zachwycałam się, jak białe puchate mgły nocne powoli przykrywają  granatowy grzbiet  Karkonoszy. Cudny to był widok, a zmierzch jeszcze nie całkiem zamazał kolory. Ale niestety, czułam, że z każdym krokiem robi mi się słabo. To już  było coś nowego i niepokojącego. Zabrakło, ech, zabrakło mądrego drugiego Włóczykija, który by mnie skarcił i powiedział, że jak się niedawno zwlokło z łóżka, to przecież "tak nie wolno". No, ale ja lubię eksperymentować, na ile jeszcze mogę sobie pozwolić, jeśli chodzi o kilometry.  No, to szłam.  Wpatrzeni w drogę pod nogami weszliśmy  jakieś na wzgórze. - Niedługo będzie widać Jelenią Górę - stwierdziła pogodnie Lenka. Parsknęłam śmiechem i od razu zrobiło mi się lepiej na samą myśl o absurdzie. No, bo co nam po widoku miasta oddalonego o te 15 km, skoro będziemy tam za 2 godziny, a PKS do Wrocławia odjeżdża już za pół godziny? - Dziewczyny, machamy... - podniosłam jeszcze raz ciężkie jak ołów ramię. To samo zrobiła Iza, to samo Lenka... - Zatrzymał się!!! I oto w tych czasach, gdy nikomu nie można ufać, nikt nikomu nie pomaga, a młodzież jest okropna, we trzy złapałyśmy stopa w zapadającej szarówce,  na sudeckim pustkowiu między jednym lasem a drugim. Mało tego, kierowca poczuł się zobowiązany zgarnąć po drodze Adama, Adama o wzroście 190 cm i urodzie Apacza, czytaj: o tej porze to ja bym sama się wahała z przysposobieniem sobie takiego towarzysza podróży.

Jadąc nieprzyzwoicie wygodnym samochodem naszego dobroczyńcy,  wtulona w miękki fotel koloru grafitowego, myślałam, że nie... Że  momentu kryzysowego  - z tych, jakie nam non stop zdarzają się  na trasie - nie oddałabym nikomu... Słońce, byczenie się na łące - tak. Ale "marszu robotów" nie. Bardzo lubię wracać z Izą i Adamem o zmierzchu pustą drogą, gdy do autobusu i pociągu jest bardzo daleko, kiedy mokre i zmarznięte nogi są w stanie maszerować tylko dlatego, że muszą. Kiedy liczy się tylko cel w postaci stacji. To jest najtrudniejszy moment wędrówki. Jesteśmy wykończeni, nie mamy czasu, by usiąść i zjeść, marzymy o stacji...  [długa przerwa...] i  o ciepłej kołdrze i o niczym więcej. Ale - ciekawe - to właśnie wtedy odkrywam, że przecież mamy siebie nawzajem. I żeby nam,przyszło nocować w stogu wilgotnego siana, jesteśmy razem. Dlatego mogę długo iść, jak automat, śliską jesienną szosą, z oczami wlepionymi w horyzont,  mieć zwidy  (to drzewo czy postać stojąca przy szosie?), nic nie mówić - bo na to nie warto tracić cennych sił -  i czuć się bezpiecznie, i czuć, że to jest dobre miejsce dla mnie.

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (20)

Inne tematy w dziale Rozmaitości