Napisałam kiedyś wspomnienie o swoim starym księdziu katechecie. Był to taki krzepki, prymitywny pleban, który nie przebierał w słowach ("Jak cię kopnę, to..."), grzmiał z ambony, a podczas śpiewu fałszował jak mucha w szklance. Dla którego nie było nie, a tak było tak. Kulturalnym człowiekiem raczej nie był, ale czowiekiem prawym był na pewno. Notabene zanim wstąpił do seminarium duchownego, pracował jako bokser (stąd ten zdeformowany nos).
Dzisiaj sobie uświadomiłam, że ten prymitywny, twardy człowiek - miał marzenia.
Wielokrotnie opowiadał nam o dwóch systemach totalitarnych, uczył o KL Auschwitz, o św. Maksymilianie Kolbem, i na tyle, na ile mógł to robić u schyłku lat 80., o komuniźmie. I ciekawe. W tej jego opowieści zawsze wracał jeden wątek, a mianowicie nieznana mi wcześniej historia zdjęcia krzyży ze ścian w naszej podstawówce. Nas w tych czasach nie było na świecie i kiedy ksiądz mówił, że tam wisiały krzyże, a nie orzeł bez korony (jeszcze takiego widziałam), byłam bardzo zdziwiona. - Krzyże? Tu? No, fakt. Musiały przecież wisieć - ocknęłam się. - I ja nie wiem, co się z nimi stało... - mówił pleban w zamyśleniu. - Gdyby ktoś z was się dowiedział, dajcie znać, żeby je można było poświęcić. Kolejna lekcja na temat dekalogu i bezbożnictwa (takich terminów używał). I znowu.: - Nie wiadomo, gdzie są, gdzie zostały ukryte. Ja chciałbym je tylko poświęcić... Nie komentował okoliczności, nie wściekał się na komunistów, miał tylko przed oczami zbezczeszczony, drewniany symbol wiary. Na nim się koncentrował. Dzisiaj dopiero rozumiem, że jego los bardzo go gnębił...
Zrozumiałam "skorupę".
No, rzadko je okazywał, a jednak miał uczucia.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości