Wycieczka miała zacząć się o dwunastej w południe, ale kiedy o wpół do pierwszej zawitałam do mieszkania Izy i Adama, zastałam Izę nad miską sałatki warzywnej, a jej męża śmiejącego się do talerzyka z kawałeczkiem jabłka. - Bo my mamy nowego lokatora, bo my mamy robaczka! - śmiał się Adam, nie całkiem zdrowym śmiechem. Okazało się, że wczoraj, jedząc jabłko, natknął się na robaka, którego nie miał sumienia uśmiercić. Odkroił więc kawałeczek owocu, odłożył na podstawkę w kuchni i odtąd starannie doglądał, podlewał wodą i obserwował życie stawonoga. - Nagrania video z życia naszego robaczka są na bieżąco aktualizowane w internecie - rżało małżeństwo. - Ooo, patrz, jest! Nie, chyba poszedł spać! - wyli ze szczęścia. Nie chciałam się odzywać, ale w końcu wydusiłam z siebie: "Wiecie, wy chyba w dobrym momencie zaszliście w ciążę. Bo jakbyście tak dłużej żyli tą miłością do robali...". Przez tego robala z domu wyszliśmy o godzinie czternastej. Jako że Iza nie może się forsować, pozostała nam tylko wersja trasy z gatunku wielkiej wyprawy na górę śmieci.
Miasto nasze, jak wiadomo, zbudowane jest na gruzach barbarzyńsko zniszczonych secesyjnych kamienic. Jedna z takich górek jest na tyłach jakiejś fabryki. Oddalony od głównej drogi zakątek między torami kolejowymi, ogródkiem działkowym i laskiem, odnogą rzeki i fabryką. W takie miejsca nikt nie zapuszcza się sam. Tam na pierwszy rzut oka nie ma nic ciekawego, ale my od razu znaleźliśmy jakiś interesujący, strzaskany nagrobek. Tym razem jednak nie był to zarośnięty cmentarz ewangelicki, ale skraj wysypiska. Z troskę pochyliliśmy się nad lastrykową tablicą. - Tyyy, tu coś widać! - wrzasnęłam zachwycona. Doskoczył do mnie Adam i nuże składać kawałek po kawałku zatarte już litery oraz cyfry. Była to świetna zabawa. - Ojojoj... - piszczała Iza, robiąc nam przy tym zdjęcia, na których pięknie prezentowały się nowe, różowe rękawiczki, prezent od Księżny. Znalazłam już całe "Pokój jego duszy"... - Nekrofilskie puzzle! - ryczała Iza dalej. Niestety, właściciel nagrobka, to znaczy, potomek właściciela zabrał ze sobą najważniejszy fragment nazwiska i nie zdążyliśmy rozwikłać zagadki do końca.
Kiedy jednak zrobiło się zimno (grobowy chłód), ruszyliśmy na obiecaną górę śmieci. Weszliśmy w gąszcz, w którym potykaliśmy się o fragmenty jakichś bunkrów, kolumn i słupów. Całe kawały, aż przystawałam, zastanawiając się, czy tu w tym miejscu stał jakiś pałac? Ale nie... Z ziemi wystawały żelastwa i ceramika. - Patrz, jaki ładny kafel od pieca - Iza pokazała mi płytkę z ornamentem roślinnym. - Teraz ciii.... - powiedział Adam. Otóż na szczycie góry stoi mała chatka-ziemianka, a w niej żyje tajemniczy człowieczek, trudniący się chyba pracami wydobywczymi. Nikt z nas go nigdy nie widział i choć brzmi to jak bajka, na zboczu góry widnieje starannie wyłożony cegłami jakby szyb. Szliśmy, a zza krzaków obserowały nas psy. Rzeczywiście. Ziemia kryje w sobie jeszcze wiele skarbów ze zniszczonych domów i tylko cierpliwi zbieracze potrafią coś jej wydrzeć. Pamiętam hełm niemiecki, znaleziony przez siostrę kolegi w przydomowym ogródku. Teraz oglądaliśmy się trwożnie za siebie, a zza krzaków dymił komin ziemianki. Wokół karłowate krzewy jak w australijskim buszu... Z jednej strony urwisko, z drugiej kanały. Dymiący komin, ani śladu człowieka. I ta późnojesienna cisza.
Normalnie, film przygodowy. Nie, może stary, londyński kryminał?
Kiedyśmy schodzili zboczem w kierunku rzeki, natknęliśmy się na innego jeszcze panopka z łopatą. - My pod stopami mamy teraz prawdziwą Festung Breslau - zauważył Adam. Patrzyłam na zabudowania byłych browarów miejskich, mury, szkielety hal, ruiny neogotyckiego kościoła, kamienice przeznaczone do rozbiórki. Czerwona fabryczna cegła w sąsiedztwie osnutej mgłami rzeki, krzyżujące się tu i ówdzie tajemnicze ścieżki. Tylko między drzewami o rdzawych liściach przemykała się czasem sylwetka kopacza albo wędkarza... Miasto, ten nasz Wrocław, zostało za pasmem zabudowań. O tym, że on tam jest, że toczy się współczesne nam życie, świadczył zarys budowli nowego kościółka, widoczny ponad jakimś płotem. Bo tu, po naszej stronie zdawało się, że tak jak w scenie nakręconej przez jakąś niemiecką stację TV, na drewnianym pomoście ukaże się cień leciutko uśmiechniętego Eberhardta Mocka...
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości