Sosenka Sosenka
43
BLOG

O wielkiej wyprawie do Ameryki. (Z dedykacją dla Kairosa)

Sosenka Sosenka Rozmaitości Obserwuj notkę 25

Około dziewiątej rano siedzieliśmy z Kairosem na murku w Bielawie, dokładnie naprzeciw sklepu monopolowego, i czekaliśmy na otwarcie sklepu. Ale nie tego  akurat - obserwowaliśmy bowiem z napięciem witrynę z artykułami sportowymi. - Ojć... Ałuuu... - szeptał boleśnie Kairos, chwytając się to za lewe ucho, to za prawe. A gdy ból w prawej stopie przypomniał mu, że przybył tu, by uleczyć kontuzję, drogą kupna nowych butów, łapał się również za stopę. 

- Fefasiam... - podszedł do nas Pan Pijak1, kryjący się dotąd w cieniu sklepu wraz z  dwoma kumplami. - Ssabrakło nam czterdziesty groszy do nalewkiii.- Niee, niestety - pokręcił głową Kairos - musi pan zapytać kogo innego. - Aaa - Pan Pijak okazał się dżentelmenem. - To ohejj... Ohejj...  - i uczyniwszy pojednawczy gest dłonią,  odszedł do kolegów. Pod koniec tego samego dnia dnia Kairos i ja wiedzieliśmy już, że każda oszczęność ma wielką wagę. No, dzisiaj - oboje chorzy - wstaliśmy o 5 rano, by przejechać ponad 60 kilometrów busem, przejść trzy razy centrum miasteczka, zobaczyć cień gór i pętlę autobusową w głębokiej dolinie, zjeść pizzę w restauracji. I wrócić do Wrocka. A wydaliśmy na to po 90 zł.

Nowe buty Kairosa okazały się dobrym nabytkiem - bo nie nadwerężały stóp bardziej niż jego stare "Campusy" - ale jednak, cóż, nie mogły mieć właściwości leczniczych. Zresztą, jak się uspokoiła noga, nadawały chore uszy, i tak w kółko. Co gorsza, ja też czułam się niewyraźnie, gdyż trzy kanapki i dwa termosy, przewodnik i dokumenty ciążyły mi na ramionach jak worek ziemniaków. A to niewątpliwie oznaczało początek choroby. Wlekliśmy się  zatem bez końca i coraz mniej chętnie. Blade słońce przebijało się zza jesiennych chmur, szara mgła na chwilę oderwała się od szarych i czerwonych pofarbrycznych ruin i góry pokazały sine szczyty.    Szorując asfaltem, mieliśmy okazję oglądać pejzaż jakże podobny do Łodzi Fabrycznej. -  Hen dobppry - zachrypiał ktoś z boku. Przed nami, opartymi  właśnie o jakąś balustradkę, wyrósł Pan Pijak2, którego, z powodu osobliwego sposobu objaśniania topografii terenu, nazwałam zaraz:  Pan Wazonik. Ten nasz Pan Wazonik wyglądał co najmniej na 70 lat. Poczciwe błękitne oczy  nurzały się w masie zmarszczek, a cała gębusia nosiła ślady "nadciśnienia". - Pffefaam, mohę? - zapytał najpierw damy. - Tak - odpowiedziałam, bo w towarzystwie Przyjaciela nawet takie indywidua nie są mi groźne. - Ja tu byłem pszewodnikiem kiedys - powiedzial z błyskiem dumy w oku - ale teras juss niee, bo o nadużyfam tego. Tu z łobuzerskim uśmieszkiem wskazał na butelczynę, którą jakoś wcześniej pominęłam wzrokiem. - O, cholera: "Maryś" - głosił napis umieszczony pod wizerunkiem nagiej Chinki o białych, młodych, lecz obwisłych piersiach. Pan Wazonik mrugnął okiem porozumiewawczo. - A ffiecie, hdzie ja byłem za młodu? Hooo... - skończyłem gastronomik, i torhty umiałem robić, i babki...  - Ech! - westchnął i machnął ręką, jakby odganiając od siebie myśli o dawnych czasach. - I woo wojsku byłem. W  najgorszym ogniu - tu przerwał i rzucił okiem na mnie. - A pani wie, gdzie jest najhroszy ogien? - Artyleria - rzuciłam słabo, bo czułam, że mam już dreszcze. - Nieee! - pisnął Pan Wazonik - w KUCHNI! W kuchni jest najgorszy ohien!! Tu przeprosił, że  mimowolnie napluł mi na okulary. - A wiecie, gzie ja sie urodziłem? - Kairos chyba sądził, że Wazonik jest dobrym, kresowym materiałem, tymczasem on  niespodziewanie rzucił: - W piekarni! W cztefciestym szóstym. I Niemra mnie odbierała - wyobraźcie sobie!

Przekazawszy nam jeszcze kilka szczegółów ze swego ciekawego, faktycznie, życiorysu i zapytawszy o losy  browaru "Piasta" we Wrocławiu ,  Pan Wazonik zaprosił nas do Bielawy zimową porą. Na narty. Objaśnił, gdzie go mamy szukać - według jakiegoś wazonu w ogrodzie - i odszedł za róg sklepu. - Fajni młodzi! - usłyszeliśmy jeszcze za sobą.

I to bodajże były ostatnie momenty, gdy oboje jeszcze byliśmy w miarę przytomni. Doszedłszy do leśnej pętli autobusu, spoczęliśmy na ławeczce koło kubełka na śmieci, oganiając się od natrętnej, dzikiej  spasionej świni bez ogona, którą Kairos - jak się okazało - spotyka tutaj cyklicznie, a  która tym razem  chciała wyżebrać ode mnie kawałek kanapki. - Ja nie daję na ulicy - powtórzyłam kotu surowo.  Jednak mimo przekąski, oboje, tj. Kairos i ja, czuliśmy się coraz gorzej. Marzyłam tylko o cichym lesie bukowym, szumie potoku i wiatru... No, i tak. Gdyby on wyraził chęć pójścia dalej, to ja bym poszła, a gdybym  ja wyraziła chęć, poszedłby i on. Ale patrzyliśmy na siebie nawzajem ze szczerym współczuciem. Ostatecznie mój towarzysz umościł miejsce na  swoich kolanach,  na których następnie wsparłam głowę, a "resztę siebie" rozciągnęłam na ławce. Kairos przykrył mnie troskliwie matą termoizolazyjną, i tak dotrwaliśmy do...  Podejście o długości 1015 metrów  na Wielką Sowę to jednak nie było, ach nie.  Doczekaliśmy do przyjazdu autobusu powrotnego.

- Czy ten autobus jedzie na cmentarz? - zapytał starszy człowiek z kijkami do nordic walking? - Eee...?? - w pierwszej chwili sądziłam, że staruszek żartuje sobie z naszego stanu fizycznego. Ale faktycznie, ten autobus jechał w stronę nerkopolii, a myśmy mieli wysiąść po drodze. Po czterech godzinach "klepania" asfaltu nastąpił - jak go nazwaliśmy, wspierając się hasłem propagandowym hitlerowców - "odwrót na z góry upatrzone pozycje". Pewnie, gdybym była sama, gieroj, przetrwałabym, trzęsąc się z dreszczy, na przystanku PKS. Tu jednak zostałam delikatnie zaproszona do konsumpcji gorącego posiłku. Siedzieliśmy tak w restauracji, którą widzieliśmy byli już rano, czekając na otwarcie Sportowego, i z rozmarzeniem wymienialiśmy uwagi, jak to jednak miło "być w środku i nie marznąć". Pizza, kieliszek wina, herbata, pizza... Gripex. - Trzeba nam było jednak pójść do tego Aquaparku - uśmiechał się łagodnie Kairos, którego próbuję nakłonić do zażycia antybiotyku. - No, tak - podsumowałam raźno - ale widzisz tę ścianę? Na ścianie po lewej wymalowano palmę stojącą na samotnej wysepce. Strumyki radosnych łez ponownie zwilżyły mi oczy. - Zrobiliśmy sobie dzisiaj urlop pod palmą. Wielka wyprawa do Ameryki!

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (25)

Inne tematy w dziale Rozmaitości