Drugiego dnia, jak już wylizaliśmy się z ran szarpanych i drapanych, poszliśmy na pobliskie Kowadło. Grzbietem doszliśmy powolutku do Gierałtowa, zwiedziliśmy przydrożny sklepik, gdzie poza lodówką (której chyba nie było) w cudnym sierpniowym upale i zatłuszczonym papierze leżały wędzone makrele. Za drzwiami zaś stało zgromadzenie lokalnych pijących. Pamiętam ten widok do dziś. Zgłodnieliśmy na widok ryb i wrócili do Bielic w podskokach, bo wiedzieliśmy, że w chacie czeka na nas dobry obiad, to znaczy – nasze rękodzieło, ale już oparte na świeżych produktach, a nie na konserwach. I oto jak wspomina ten moment Iza:
„Po przyjeździe na miejsce poleciałam zaraz do kuchni, żeby napić się mleka – precz z herbatą! (Ja woziłam ze sobą przez pięć lat tę samą sypaną o smaku papierowej serwetki, bo byłam oszczędna, a ona tylko w górach mogła przejść mi przez gardło – przyp. Sosenki). Ale znajomy zapach potwierdził mi, że Aneta nie wywiązała się ze swego obowiązku pilnowacza jak należy. Mimo to wyniuchałam szybko, w którym garnku (a stało ich tak wiele: pustych, pełnych, niedojedzonych) jest moje mleczko i nie przejmując się jego charakterystycznym, ciemnym kolorem, wypiłam jednym haustem 1/3 zawartości (od Sosenki: fuj! O ile pamiętam, to kupiłyśmy potem także mleko prosto od krowy z przydrożnej obory, ale jak dla mnie, za ciężka to strawa).
Wróciłam do towarzystwa. Świetlica była już pełna – skąd tych ludzi tylu się wzięło? Postanowiłyśmy nie zwlekać i w ostatniej chwili zajęłyśmy ostatni wolny kawałek stołu. Ochoczo przystąpiliśmy do spożywania kolacji. Na mnie oczywiście przypadło smażenie jajek, ale nie dałam się za to wmanewrować w mycie naczyń. Przy okazji wynikła znowu sprawa kiełbasy. Kupionej wczoraj na moje życzenie przez naszych sąsiadów z góry, którzy pojechali do Stronia Śląskiego swoim samochodem. Myślałam, że może zrobimy sobie ognisko, i zażyczyłam sobie na wszelki wypadek tylko 2 kawałki. Okazało się jednak, że z każdego takiego kawałka można zrobić jeszcze 3 takie oraz że nikt tej kiełbasy nie chce jeść. Na dobitkę Aneta tak obrazowo opowiadała o jadzie kiełbasianym, że i ja wyrzekłam się przyjemności skosztowania. Owszem, zapłaciłam, ale kiełbasa leżała w lodówce i czekała, aż ktoś się wzruszy jej losem. Od tego momentu słowo „kiełbasa” stało się hasłem , na które wszyscy reagowali napadem konwulsyjnego śmiechu.
Albowiem losy tej kiełbasy były następujące: najpierw wyjmowaliśmy biedaczkę z lodówki przy każdym posiłku i kładliśmy na stole, w nadziei, że kogoś ruszy sumienie i ją zlikwiduje. Jednak po każdym posiedzeniu wracała nietknięta do lodówki. Później próbowaliśmy ją sprzedać, a gdy i tu spotkaliśmy się z obojętnością – odstąpić ją bezinteresownie. I akurat następnego wieczoru usiadł przy naszym stole pewien dziki (w naszym slangu licealno-obozowym turysta plecakowy – przyp. S.), który wyglądał na zagłodzonego. Miał do tego prawo, bo szorował był wokół Kotliny Kłodzkiej, robiąc w jeden dzień to, co my byśmy zrobiły w 2,5 dnia. Teraz myśmy jedli zupę, a on zrobił sobie w menażce trochę herbaty; do tego wyjął chleb i kawałek sera. Poczęstowalibyśmy go zupą, ale sami mieliśmy jej niewiele. Gdy więc on siadł w kącie i zaczął cerować skarpetką, wtedy zrobiło nam się go żal i przypomnieliśmy sobie o naszej kiełbasie. Ponieważ nie wiedzieliśmy, jak się nazywa, zawołaliśmy: „Ej, kolego”, ale nie reagował, więc daliśmy sobie spokój. Gdy skończył, powiedział, że niczego mu nie potrzeba. Los kiełbasy został okrutnie przypieczętowany...".
Z następnego odcinka naszej Trylogii wynikać będzie mądrość turysty pt. jak sobie pościelesz, to się wyśpisz.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości