W zeszły piątek urwaliśmy się z Ryśkiem na wagary. Spotkała mnie przy tym niespodzianka. Wiedziałam, że jedziemy na targ do Milicza. Rysiek chciał pomyszkować wśród stoisk z prawdziwymi antykami i prawdziwymi koszmarkami, a przy okazji kupić narty dla mnie. Ale nie wiedziałam, że Rysiek ma interesa w odległym miasteczku i że trafimy aż do Wielkopolski, do krainy srebrnych Łyżeczek.
Wyruszyliśmy o 6 rano, kiedy powietrze było błękitne, panował lekki mrozik, i tak miło było wsiąść do samochodu i usłyszeć: "Włączę ogrzewanie". Wyprawa w zimowy świat, gdy na drogach mało ludzi, a w lasach pustki. Już zapomniałam, jak to jest wyruszać rano na wycieczkę, patrzeć, jak między drzewami unoszą się lekkie mgiełki. - To ja nie siedzę teraz za biurkiem? - dziwiłam się. - Co praca robi z człowiekiem? Zgroza! Patrzyłam z zachwytem, jak przed nami i obok nas dopiero budziły się wioski.
Na targu w Miliczu można było kupić narty za śmieszne pieniądze. Ja swoje biegówki kupiłam za 45, a kijki za 8 zł. Ale za kijkami musieliśmy się nachodzić. Bo co było charakterystyczne, to to, że łatwiej było tam o kule inwalidzkie niż o kijki narciarskie. Bardzo mnie to śmieszyło, ale rzeczywiście między stertami zjazdówek leżały liczne laski i kule. - To może kupię sobie na wszelki wypadek, do kompletu z nartami, co? - zarżałam cicho, tak, by nie obrazić sprzedawców. Był też jeden wózek. Zapytałam Rysia, skąd to, a Rysiek mi wytłumaczył, że panowie sprowadzają takie sprzęty z Niemiec. Dużo cudnych rzeczy można kupić na takim targu: plastykowe krasnale, portret Serca Jezusowego, zdekompletowaną porcelanę, zegar wyszabrowany chyba na jakiejś podupadłej stacji kolejowej, miech kowalski i zdjęcie prababci zrobione w Nowym Jorku. A w jednym samochodzie - o mało nie usiadłam z wrażenia - stały kościelne organy, tj. wersja bez piszczałek, raczej model przenośny. Na targu w Krotoszynie, dokad udaliśmy się następnie, Rysiu znalazł szablę w oryginalnej pochwie, i nuże mocować się z białą bronią. Jak już ją wydobył z futerału, okazało się, że to szabla podpisana "India", a nie "Sarmatia", więc sobie odpuścił. Gdy Rysiu mocował się z szablą, nasypem ponad targowiskiem śmignął szynobus z herbem Wielkopolski. Tu zardzewiała szabla, tam szybka kolej. "To jednak ten wiek" - otrząsnęłam się z zamyślenia.

Pod tym filarem siedzieliśmy. Fot. WikipedystaCronwood
Potem pojechaliśmy sobie do Ostrzeszowa. Rysiek pokazywał mi po drodze chylące się ze starości kamieniczki, mniejsze i niższe niż u nas na Śląsku. Widziałam salę, która pewnie była kiedyś bóżnicą. I smutny kościół, z którego tynk odpada płatami. Tak to jest, gdy w jednej wsi dwa kościoły, katolicki i poewangelicki - co zrobić z tym drugim...?
Fajnie jechało się przez zaśnieżone lasy, w których drzemie ukryty pałacyk myśliwski książąt Radziwiłłów. Wstąpiliśmy tam, ubawieni tablicą przy lądowisku dla samochodów: "Parking niestrzeżony, nieodpłatny" - "...i niebezpieczny" - dokończyliśmy, rechocząc zgodnie. To elegancki hotel, a mimo to nie obsługują tam gości nadęte dziumdzie ani ochroniarze o twarzach byłych milicjantów. Weszliśmy do środka, a w środku pusto, zacisznie. Pachniało starym suknem i drewnem. - Niemcy okradli w '39, Rosjanie w '45, a nasi wyszabrowali zaraz po nich? - zastanawiałam się głośno, będąc świeżo po lekturze wspomnień - kresowych co prawda - Marii Sapieżyny. Siedzieliśmy w saloniku tej budowli w kształcie wieży: okrągłe barierki, piętro za piętrem, okrągły sufit... Ze ścian patrzyli na nas Radziwiłłowie, patrzyli, jak raczymy się ciastem z lodami. Pewnie by się zdziwili, że teraz wytworne ciasto, jakie podaje się w Antoninie, zowie się "paj" [czyli "pie"]. Zza drewnianego filara, wyrastającego z centralnej części, dochodził łagodny szelest czyichś rozmów. Słońce wyszło odważnie zza drzew i na podłodze widziałam jego cienkie prążki. Z głośników sączyły się nokturny Szopena. Dobrze było, ciepło i cicho, jak w starym domu, gdy Dziadek w swoim gabinecie czytał książkę. Pies spał na dywanie, zegar cykał, a ja wdychałam zapach geranium przy oknie i dziwiłam się, że może nie być nudno, kiedy się nic nie dzieje... Wtedy był dom, teraz jest pałac. Wtedy nie musiałam chodzić do szkoły, a teraz... chyba byłam na zasłużonych wagarach.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości