Staszek Wicher Staszek Wicher
1249
BLOG

PEDAGOGIKA WSTYDU A NARRACJA ZWYCIĘSTWA. GW vs. URZE

Staszek Wicher Staszek Wicher Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Współczesna Polska to pole ścierania się idei. I wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby strony sporów miały podobne możliwości wpływania na szerokie masy społeczne. Tak jednak nie jest. Walka jest nierówna, ale strona dotychczas pokonywana zdobywa kolejne przyczółki. Jednym z ważnych elementów wojny polsko-polskiej jest pogląd na historię Polski i Polaków – dwie narracje historyczne skrajnie się od siebie różnią, ale czy któraś z nich jest naprawdę historyczna?

 

„Pedagogika wstydu”

Przewodnim tematem najnowszego numeru Uważam Rze zostało tropienie tzw. „pedagogiki wstydu”, trafnie zatytułowane Z ofiar zbrodni robią sprawców. Autorzy niepokorni zdecydowali napisać coś więcej w sprawie, którą niejednokrotnie poruszali na łamach tygodnika. W jakim stopniu im się to udało? Czy faktycznie możemy mówić o istnieniu czegoś, co przyjęło się ostatnio nazywać „pedagogiką wstydu”? Gazeta Wyborcza, co specjalnie nie dziwi, wyśmiewa to sformułowanie i tych, którzy nim się posługują, na czele z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim. Zobaczmy jednak, w jaki sposób potraktowano kontrowersyjną wypowiedź Obamy o „polskich obozach” w środowiskach mainstreamu:

 1) Dla GW wypowiedział się Klaus Bachmann:

W tej widowiskowej, ale bezsensownej walce o rzekome "dobre imię Polski" są dwa paradoksy. Pierwszy polega na tym, że nie toczy się ona przeciwko "polskim obozom śmierci", lecz przeciwko "polskim obozom" w ogóle, co może nasuwać wniosek, że chodzi o zaprzeczenie, że państwo polskie nigdy nie zakładało żadnych obozów, ani w Berezie Kartuskiej, ani podczas Akcji "Wisła" w Jaworznie, ani po wojnie na Górnym Śląsku. W tym przypadku walka z mitem "polskich obozów śmierci" przyczyni się do umacniania innego mitu - że Polacy nie potrafią spojrzeć z dystansem na własną przeszłość.

Drugi paradoks polega na tym, że dotychczasowa walka przeciwko "polskim obozom" jest w Polsce i wśród Polonii amerykańskiej prowadzona przez organizacje i osoby, które ogólnie mówiąc, są największymi przeciwnikami jakiejkolwiek politycznej poprawności, co czyni ich oburzenie szczególnie mało wiarygodnym dla zewnętrznych obserwatorów.

2) a tak na portalu natemat.pl Tomasza Lisa:

Paradowska:  Polacy tak naprawdę mało wiedzą na temat słów Obamy. Nie rozumieją, co tak naprawdę znaczą. Nie rozumieją niuansów językowych. Po 24 godzinach wałkowania jednej sprawy, opinia na ten temat jest już ukształtowana.

Czapiński:  Im bardziej chwiejna samoocena, tym łatwiej jest urazić. Polacy w dalszym ciągu mają przekonanie, że są ofiarami.

Co istotne – w sprawach głęboko powiązanych z wiedzą historyczną, z faktografią, wypowiadają się po tej części barykady publicyści i socjologowie. Bachmann w odpowiedzi na polskie oburzenie natychmiast przypomina Berezę czy Jaworzno, nie zastanowiwszy się ani przez chwilę nad skalą ludobójstwa w Auschwitz, Bełżcu, Sobiborze czy Treblince. Sławomir Sierakowski mówi, że obozy zagłady lokowano na terenie Polski, co uprawnia to nazywania ich polskimi. Niedawno Maciej Pawlicki, używając tej samej konstrukcji pojęciowej, nazwał amerykańskimi ataki na WTC. Przecież miały miejsce na terenie Ameryki. Poza tym Sierakowski zapomina (ale on, zdaje się, nie jest historykiem), że obozy w Oświęcimiu i Chełmnie leżały w Warthegau (Kraju Warty), a obozy w Bełżcu, Sobiborze i Treblince na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Administracyjnie zatem obozy były albo warckie, albo gubernialne.

Janina Paradowska uważa Polaków za idiotów, o czym nie od dziś wiadomo, lecz rzadko mówi o tym tak dosadnie, jak w wypowiedzi przytoczonej przez portal Lisa. Prof. Czapiński wyraża zdziwienie, że Polacy nadal uważają się za ofiary.

To prawda, że trudno znaleźć w mediach głównego nurtu teksty o chwalebnych i godnych pamięci kartach historii Polski i Polaków. Znacznie łatwiej o rzucane zbyt lekko oskarżenia o grabieże, mordowanie Żydów, strach przed polskim sąsiadem, etc. Ale czemu to ma służyć? Prof. Żaryn w wywiadzie dla braci Karnowskich:

Powiem otwarcie, że mam przekonanie, iż wielu silny i dumny naród w środku Europy przeszkadza, zwłaszcza że tożsamość narodowa idzie u nas nierozerwalnie w parze z katolicyzmem.

 

Fotografia, której przekłamane znaczenie stanowiło podstawę do napisania książki "Złote Żniwa" przez Jana T. Grossa. Stała się symbolem nadużyć "pedagogów wstydu".

 

Prawdą jest, że wielu publicystów i polityków lewej strony sceny politycznej reaguje agresją, czy chociażby ironią na wszelkie przejawy patriotyzmu, katolicyzmu, czy bohaterstwa Polaków – ale to przecież oczywiste. Odrzucający prawdę (przez uważanie za prawdę tylko swojej prawdy – dziwnym trafem nieodrzucanej) postmodernizm wyklucza istnienie trwałych i niezmiennych fundamentów wartości, przybierając kształt komika-satyra, wyśmiewającego coś, co dla stanowi stałe podstawy funkcjonowania społeczeństwa. Postmodernizm nie potrzebuje wartości chrześcijańskich, silnego narodu i dociekania prawdy historycznej. Postmodernizm jest jedną z podstaw postawy lewicującej, stąd nie można się dziwić opiniom wyrażanym przez te środowiska.

Poza tym ten „dumny i silny naród w środku Europy” musi być czymś wielce niepożądanym dla nowoczesnych Europejczyków, którzy albo ze wstydem, albo z pobłażaniem traktują przyznawanie się i wiązanie z polskością.

Możemy zatem założyć, że dla pewnej części społeczeństwa historia musi wiązać się z obnażaniem najgorszych cech ludzkich i kojarzeniem ich z szeroko pojętą polskością, oraz dowodzeniem, że bycie Polakiem to bynajmniej – nie jest powód do chwały. Dla tej części społeczeństwa pisze się swoją wersję historii krwiożerczych, tchórzliwych kombinatorów i złodziei. „Pedagogika wstydu” to forma narracji historycznej, dla której fakty i kontekst historyczny są mniej ważne niż ich opisywanie. Dla tych „pisarzy historii” jednym z nauczycieli jest Hayden White, podług którego fakt (zdarzenie przeszłe) jest czymś, czego doświadczyć nie można – prawdziwie istotnym jest język i słowo, którymi ten fakt się opisuje. Historia staje się literaturą, więc sam fakt staje się mniej doniosły i tak naprawdę - zbędny.

Z drugiej jednak strony barykady pojawia się – równie niebezpieczna dla faktu, lecz będąca lekarstwem na „pedagogikę wstydu” – narracja zwycięstwa.

 

Zychowicza narracja zwycięstwa – obrona przez atak

Teksty Piotra Zychowicza, kluczowego autora, poruszającego tematy historyczne w URze, pod którego redakcją znalazł się miesięcznik Uważam Rze Historia, muszą razić historyka. Historyka-badacza.

Zychowicz poszedł w zupełnie inną stronę; osiągnął drugi biegun, również zakładając swoją narrację – tym razem narodu bez skazy.

Co drażni?

Emocje. Redaktor Zychowicz często (podkreślam, że nie zawsze) pisze teksty historyczne histerycznie. Przykłady można mnożyć: zupełnie serio używa ogólnikowych sformułowań typu „dyszący żądzą zemsty Niemcy” o Republice Weimarskiej (owszem, nie kochali Polaków, ale panie Piotrze...); recenzując książkę Niemcy bronią się przed Polską Roberta Citino oczywiście nie zgadza się z tezą autora, że Reichswera poradziłaby sobie z ewentualnych atakiem Wojska Polskiego (wolno się nie zgodzić, owszem, ale należy wziąć pod uwagę kontekst geopolityczny i materialny ówczesnego państwa polskiego). Zychowicz sugeruje, że atak mógłby się powieść przed 1933, po czym dodaje w ostatnim akapicie: „Dobry moment został przeoczony...”. Śmiem twierdzić, że pan Zychowicz widziałby siebie jako głównodowodzącego takiego ataku; jestem wręcz przekonany, że pan Zychowicz jako doskonały przykład historycznego „besserwissera” ma nawet przygotowany plan, który wtedy musiałby się powieść.

 

Kawaleria Reichswehry. Według Piotra Zychowicza Wojsko Polskie przed 1933 r. bez problemu mogło podbić Republikę Weimarską. "Lecz dobry moment został przeoczony...". Przykład narracji zwycięstwa, która często nie przedstawia całościowego kontekstu historycznego.

 

Rozentuzjazmowane i nieskrywane nader emocjonalne podejście rzutują na pisarstwo historyczne redaktora. Nie chciałbym powiedzieć, że teksty stają się karykaturą nauki historycznej, ale wiąże się z tym kolejny problem.

Narracja zwycięstwa. Tak jak „pedagogowie wstydu”, tak część publicystów historycznych polskiej prawicy przyjmuje swoją narrację, pod którą konstruuje faktografię. A jeżeli fakty się nie zgadzają, tym gorzej dla nich. Niestety, ci publicyści nie zauważają, że wpadają w tę samą pułapkę, w której znaleźli się autorzy GW oraz Politkrytyki (że tak ją nazwę). Różnica polega na tym, że pułapka ta jest o wiele zdrowsza dla społeczeństwa, ale niekoniecznie naukowa.

Otóż okazało się, właśnie dzięki panu Zychowiczowi, że to Anglicy sprowokowali pierwsze uderzenie Hitlera na Polskę. Chodziło o to, aby odsunąć niebezpieczeństwo od Zachodu Europy. Musimy więc zrobić wszystko, aby zrównać przebrzydłych Wyspiarzy z SS-manami, bo gdyby nie oni, Hitler z pewnością ułożyłby się jakoś z przychylnym mu Beckiem. Ponadto to Londyn, rzucając nas na pożarcie bestii stworzył granicę niemiecko-rosyjską i doprowadził przez to do ataku Hitlera na Stalina 22 czerwca 1941. Zwalanie winy na wszystkich dokoła to jeden z ważnych elementów narracji zwycięstwa, która nie pozwala widzieć Polaków w jakichkolwiek negatywnych konotacjach. Jeszcze raz podkreślę, że stanowi to doskonałą odtrutkę na wpajany z drugiej strony odruch wstydu wobec historii Polaków, lecz zapędza w kozi róg.

Uważam Rze Historia to zasadnicze uzupełnienie luki na rynku prasy, które szerokiej rzeszy Polaków opowiada historię w zupełnie inny sposób, niż opowiadana była ona do tej pory. Inne miesięczniki zajmujące się popularyzowaniem historii stawiają na szok, wulgarność i naciąganie faktów – stają się popularno-naukowymi brukowcami, których przewodnie tematy dotyczą albo spraw łóżkowych królów, albo spraw łóżkowych dyktatorów. A tu? Panowie Cenckiewicz i Gontarczyk w rewelacyjny sposób opowiadają najnowsze dzieje – oni nie potrzebują emocji, wystarczą fakty, które mówią same za siebie. Zaproszenie do współpracy Timothy’ego Snydera, czy zawsze rewelacyjnego Wiktora Suworowa to strzał w dziesiątkę, który podnosi rangę i popularność pisma. Porywające teksty Jakuba Ostromęckiego dają dawkę zdrowych emocji, a udział Bogdana Musiała gwarantuje solidne spojrzenie na dzieje. Uważam Rze Historia, mimo pewnych światopoglądowych naleciałości (oczywiście, że oczywistych, ze względu na linię pisma) to kawał dobrej roboty, który z pewnością wyleczy część czytelników z narzuconych kompleksów i pozwoli spojrzeć na dzieje naszych przodków z dumą i życzliwością.

Życzę tylko panu Piotrowi Zychowiczowi trochę więcej zdrowego rozsądku i zaufania czytelnikowi, że sam będzie potrafił dostrzec w faktach ich znaczenie – bez nazywania stron konfliktu krwiożerczymi bestiami, dyszącymi żądzą zemsty. Taka narracja może budzić niesmak i podejrzenie.

 

Święty Wehrmacht

Niewątpliwym plusem dobrej polityki historycznej jest możliwość odkrycia chwalebnych kart historii Polski przez społeczeństwo, które, nie ma co ukrywać, pragnie być dumne ze swoich przodków. To jest normalne i naturalne – tak się dzieje na całym świecie. Rafał Ziemkiewicz:

Podczas gdy cały świat tuszuje wstydliwe fragmenty swej historii, a podkreśla chwalebne, w Polsce otacza się milczeniem zasługujących na upamiętnienie bohaterów i z tą samą zajadłością, z jaką satyrycy arabscy kpią z Holocaustu, dyskredytuje się własnych męczenników, natomiast nadaje niezwykły rozgłos „polskim winom”, nawet jeśli są zupełnie wyssane z palca.

Oczywistym jest, że Niemcy, Ukraińcy, Litwini, Rosjanie, czy ktokolwiek inny prowadzą taką politykę historyczną, która stawia ich zawsze w dobrym świetle. Powtórzę – to oczywiste, że wiele rządów kieruje środki z budżetu państwa na instytucje mające na celu korygowanie prawdy historycznej, rozmywanie winy w jakichś ogólnych teoriach i przerzucanie odpowiedzialności z narodu na mniej lub bardziej określone grupy społeczne. W Europie mistrzami tego fachu niezaprzeczalnie pozostają Niemcy, naród ofiar, cierpiący w latach 1933-1945 okrutne czasy hitleryzmu.

Ostatnio, przy okazji porządków domowych, miałem okazję obejrzeć dwa programy na kanale Discovery World. Pierwszy, biograficzny o gen. Friedrichu Paulusie, który skapitulował pod Stalingradem i drugi, o niezwyciężonych siłach Luftwaffe. Oglądając, przypomniałem sobie dokument, który również widziałem jakiś czas temu – wspomnienia żołnierzy Wehrmachtu. Wszystkie trzy produkcje miały wspólny element: heroiczna postawa żołnierzy Wehrmachtu i ich niechęć (ogółem) do NSDAP i w ogóle do nazizmu. Wynikało z nich, że niemieccy wojacy brzydzili się przemocą, okrucieństwem SS i w ogóle podziałem na rasy. Jeden weteran ze łzami w oczach opowiadał, jak musiał strzelić w głowę kilkuletniej Polce, bo za sobą czuł oddech oficera SS. Nie wykluczam, że ta drastyczna scena śni mu się po nocach po dziś dzień, ale wydźwięk tych produkcji był przecież jednoznaczny!

 

Współczesna niemiecka historiografia w dużej mierze stara się zminimalizować rolę Wehrmachtu w okrucieństwach II wojny światowej, całą winą obarczając członków NSDAP i SS.

 

Również Rosjanie, ciągle przypominają światu, kto przechytrzył Hitlera, wyzwalał Europę Wschodnią i w końcu zdobył Berlin. I choć oni nie czują potrzeby wymazywania swojego okrucieństwa (na Kremlu to dowód siły i powód do posłusznego słuchania Rosji), to nikt ich nie przekona do niesłuszności jakiegokolwiek kroku w ich historii. Metody sowieckie są powszechnie znane, a dosadnie opisał je Suworow w swoich „Wyzwolicielach”:

Dajcie mi kilka lat, profesjonalistów i swobodę dysponowania skarbem państwa, dajcie mi prawo do unicestwienia milionów niezadowolonych – a ja wam obiecuję, że z łysego, grasującego nekrofilijnego pedofila stworzę wam geniusza wszech czasów i wszech narodów!”

Autorowi chodziło tu o kult jednostki, ale nietrudno przełożyć to na politykę historyczną (której kult jednostki jest częścią). Ważną rolę spełnia w tym przypadku wywiad, agentura wpływu oraz zwykłe przekupstwo. Gdyby ktoś przed II wojną światową, czy w połowie XX w. oskarżył Sartre’a, Cocteau, H.G. Wellsa, Hemingwaya, Bunuela czy Virginię Woolf o to, że byli pożytecznymi idiotami Kremla, zostałby wyśmiany. Tym bardziej, że Moskwa nigdy nie żałowała pieniędzy na opłacanie zachodnioeuropejskich intelektualistów. Dziś wiemy, jak było – a „ukąszenie heglowskie” nadal miesza w Europie Zachodniej; la Trahison des Clercs to tworzywo współczesnego intelektualizmu.

 

Nie dać się

Praktyka w Polsce jest zgoła odmienna. III RP nie wykorzystała szansy na prowadzenie dobrej polityki historycznej – a przecież za nami stoją fakty! Wzniesienie Muzeum Powstania Warszawskiego (któremu dziś odbiera się prawo do autonomii) czy ustanowienie Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych to przykłady konstruktywnej i opartej na rzeczywistości inicjatywy odgórnej. Dlaczego tak mało? Czy naprawdę polska polityka historyczna musi zamykać się na łamach tygodników opinii i podczas lokalnych obchodów, o których słyszy się najwyżej na szczeblu powiatu? Oczywiście jest tego więcej: IPN, internauci, artyści, etc. Ale to nie niweluje absmaku, że się tak wyrażę, pozostającego po braku inicjatywy odgórnej.

Gdzie dziś jest obecna rzetelna historia? Na pewno nie w środkach masowego przekazu, nie w tych, które mają prowadzić misję publiczną. Jest grono fantastycznych nauczycieli, którzy wypełniają swoje powołanie w sposób wzorcowy – ale niestety nie wszyscy mają poczucie wagi, jaka ciąży na nauczaniu historii.

Sercem nauki historycznej pozostają uniwersytety. Od nich inicjatywa czasem wychodzi, czasem nie. Ale to nie Instytuty Historii tworzą społeczny ogląd na dzieje. W umysłach Polaków historię kreują publicyści, socjologowie, historycy-amatorzy i prokuratorzy. Nie można się do nich przyczepić, jeżeli ich wiedza jest faktograficzna; gorzej, jeżeli nie jest.

Nauka historyczna jest upokarzana w polskich sądach. Okazuje się, że to sędzia decyduje, kto ma rację: Wildstein, czy Maleszka; Rymkiewicz, czy Michnik; w końcu Wyszkowski, czy Wałęsa. Nie mam zamiaru obrażać władzy sądowniczej, ale za przeproszeniem, czy ów sędzia, który kwestionując wyrok innego sędziego, publicznie, wszem i wobec ogłasza, że Wałęsa nie był agentem, ma wystarczający warsztat historyka, by tak sądzić? Śmiem wątpić.

Nauka pozostaje nauką. Fakt, faktem. Upowszechnienie historii opartej na tym fakcie jest obowiązkiem państwa. Historia jest budulcem narodu i dumy, teraźniejszości i przyszłości. Jeżeli Polacy mają niechlubne karty w swojej historii – warto je odkrywać, ku przestrodze. Ale brak inicjatywy państwa w krzepieniu serc dziejami przodków, to grzech zaniechania, który może się srodze zemścić. Prof. Jan Żaryn:

Za wiedzą historyczną idą zobowiązania wobec wspólnoty. Bez tego nie ma patriotyzmu.

Historia się nie skończyła, jak chcieli tego niektórzy. Kto w przypadku wojny będzie chciał bronić narodu uwikłanego w Holocaust, kolaborującego z nazistami, mordującego Żydów po wojnie; kto będzie walczył za naród bez bohaterów, wyzuty z wartości i pamięci o 1410, 1683, 1791, 1830, 1863, 1920, 1944, 1980, 1989 itd. Jeżeli zabraknie ideałów, zabraknie chęci do obrony narodu i państwa.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura