Zapowiadałem w notce o Żoliborzu, że przykładów lepszego rządzenia dzielnicą nie trzeba daleko szukać, wystarczy kroczek za Wisłę.
Niedawno wizytowałem Urząd Dzielnicy w Białołęce i spodziewałem się klimatów wiejskich, neozeselowskich. Początkowo wydawało mi się, że myśl stała się ciałem. Gdy urzędniczka załatwiająca moją sprawę odeszła od stanowiska zarejestrować sprawę, bez problemu usłyszałem, co dzieje się za ścianką, na sąsiednim stanowisku WOI. A tam zamiast sprawy służbowej urzędniczka nastręczała klientowi (raczej swojemu prywatnemu znajomemu) drewniany domek z dużą działką i narzekała na nieurodzaj jabłek (przy mnie gość na transakcję się nie zdecydował, ani na dom, ani na jabłka).
W klimacie spaceru po sadzie poprosiłem o komentarz Rzecznik Urzędu. Odpowiedzią zostałem całkowicie zaskoczony, Pani Rzecznik podeszła do sprawy poważnie i poprosiła o nr stanowiska, na którym byłem obsługiwany. Napisałem, że nie jestem zainteresowany identyfikacją targującej urzędniczki, ale klimatami panującymi w biurokracji. Za to zostałem zapewniony, że pracownicy zostaną przeszkoleni o obowiązującym sposobie obsługi interesantów w Urzędzie.
Znam wiele przypadków braku kompetencji urzędników w innych dzielnicach Warszawy, za którymi zwierzchnicy w takich i podobnych sytuacjach stawali murem. Stwierdzam, że w Białołęce się tak nie dzieje, tam władze samorządowe poważnie podchodzą do obowiązków względem mieszkańców i interesantów. Zaczynam dostrzegać zalety odpartyjnienia.
Inne tematy w dziale Polityka