Pierwiastek, „lista 500” i strajk służby zdrowia to ostatnie najważniejsze tematy, jakie media serwowały społeczeństwu. Każda z tych spraw jest istotna dla Polski i Polaków. Wszystkie łączy też jeden element – na każdej próbowano zbić polityczny kapitał.
Najważniejszą kwestią w mediach w ciągu ostatniego tygodnia był trwający w Brukseli szczyt Unii Europejskiej. Przywódcy państw członkowskich Wspólnoty mają przyjąć na nim mandat na otwarcie negocjacji dotyczących nowego traktatu konstytucyjnego.
W mediach europejskich zrobiło się głośno o Polsce w związku z przygotowaniami do szczytu. Polskie władze zażądały, by omawiano na nim sposób liczenia głosów w Radzie Unii Europejskiej. Polska zapowiedziała, że będzie twardo bronić korzystnego dla naszego kraju pierwiastkowego sposobu liczenia głosów. Zgodnie z nim liczba głosów ma być obliczana na podstawie pierwiastka kwadratowego z liczby ludności danego kraju. Sposób ten promuje mniejsze i średnie kraje Wspólnoty. Dyskusję o systemie liczenia głosów zablokowały największe kraje UE, m.in. Niemcy, które walczą o korzystny dla siebie system podwójnej większości. Przyjęcie go oznaczałoby, według polskich władz, daleko idącą marginalizację naszego kraju. Od sposobu liczenia głosów w Radzie Unii Europejskiej zależy, bowiem siła Polski podczas podejmowania decyzji. W chwili obecnej, zgodnie z systemem nicejskim, Polska dysponuje tylko dwoma głosami mniej niż największe kraje Wspólnoty. Propozycja pierwiastkowa sprawi, że Niemcy będą miały o 31 głosów więcej niż Polska, zaś projekt podwójnej większości zakłada, że rząd berliński będzie miał aż o 91 głosów więcej niż polski. Warszawski rząd nie wykluczył zastosowania weta, jeśli nie będzie zgody na debatę o sposobie liczenia głosów. Gabinet Jarosława Kaczyńskiego nie ugiął się pod presją opinii międzynarodowej i nie zmienił swej decyzji mimo wielokrotnych apeli o „gotowość do kompromisu”, czyli w praktyce wycofanie się ze swoich postulatów. W ostatnich dniach polityka Jarosława Kaczyńskiego sprawiła, że do projektu mandatu na otwarcie negocjacji nad traktatem europejskim w przypisach wpisano, że Polska oraz Czechy domagają się rozmów o sposobie liczenia głosów. Według Jacka Saryusza-Wolskiego, wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego, Polska dzięki temu zyskała to, o co walczyła. Przestrzega jednak polską delegację przed wplątywaniem się na obecnym szczycie w dyskusję, który sposób liczenia głosów jest lepszy. – Jest błędem negocjacyjnym rozstrzyganie tego w tej chwili, gdyż to powinno mieć miejsce dopiero za pół roku na szczycie w grudniu - zaznacza. Saryusz-Wolski uważa, że Polska powinna wykorzystać te pół roku na rzetelne i twarde negocjowanie swoich postulatów.
Polskie stanowisko było początkowo negatywnie przyjmowane przez opinię międzynarodową. Na negatywnym odbiorze polskich postulatów polityczny kapitał próbował zbić Aleksander Kwaśniewski. Były prezydent przeprowadził atak na stanowisko rządu podczas konferencji fundacji „Amicus Europae”. – Jeśli słyszę, że Polska ma umierać za pierwiastek to burzy się we mnie wszystko – mówił były prezydent. Kwaśniewski tłumaczył, że jeśli Polska uniemożliwi reformy wewnątrz Unii, popełni wielki błąd. - Może okazać się, że na trwałe znajdziemy się w drugiej lidze Wspólnoty - przestrzegał były prezydent. Kwaśniewski uznał tym samym, że reformy Unii mogą się odbywać kosztem narodowego interesu Polski. Lider LiD-u miał nadzieję, że przy okazji konfliktu o sposobie liczenia głosów w Radzie UE uda mu się zbudować wizerunek polityka studzącego niepotrzebne emocje. Pragnął, by opinia publiczna w kraju i całej Europie ujrzała w nim nauczyciela polskich nieokrzesanych elit politycznych, który wskazuje, jakie stanowisko zajmować w najważniejszych europejskich kwestiach. Niestety dla Kwaśniewskiego, nie przewidział on, że polityka Kaczyńskich będzie skuteczna i w miarę upływu czasu zyska coraz większe zrozumienie na zachodzie.
Za uporem o pierwiastek kryje się walka o poważne traktowanie Polski, siłę w Europie oraz próba zmiany sposobu myślenia największych krajów Unii. Twarde stanowisko Warszawy przed szczytem Unii Europejskiej po raz kolejny wystawiło na próbę solidarność Wspólnoty. Kraje „starej Unii” znów pokazały, że nie mogą przestać myśleć o nowych członkach UE jako o krajach drugiej kategorii. Wśród polityków zachodnich wciąż widoczny jest model myślenia sformułowany przez byłego prezydenta Francji, Jacquesa Chiraca, że „Polska powinna siedzieć cicho”. Rozszerzanie Wspólnoty o nowe państwa sprawiło, że do walki o swoje w zjednoczonej Europie przystępuje coraz więcej stron. Politycy europejscy muszą, zatem zrozumieć, że Polska, Czechy czy Malta mają takie samo prawo żądać spełnienia swoich postulatów, jak choćby Wielka Brytania, która przed unijnym szczytem wysunęła najwięcej postulatów i zastrzeżeń. Zgoda na przyjmowanie do Wspólnoty nowych państw musi iść w parze ze zgodą na walkę przez nowych członków o swoje interesy oraz postawą, że nikt nie będzie nikogo zmuszał do siedzenia cicho i czekania na spadające ze stołu ochłapy.
Nie mniej gorące doniesienia medialne ostatnich dni dotyczyły wydarzeń krajowych. Opinię publiczną w Polsce zelektryzowało doniesienie, że Instytut Pamięci Narodowej sporządził listę 500 osób pełniących funkcję publiczne, które mogły mieć kontakty z SB. Prezes IPN, Janusz Kurtyka, poinformował, że osoby znajdujące się na niej uchodzą obecnie za autorytety moralne. Zgodnie z uchwaloną w październiku ustawą lustracyjną, IPN miał obowiązek stworzyć listę osób pełniących funkcję publiczne, które znajdują się w archiwach służb PRL jako TW. Kurtyka zaznaczył, że listę sporządzono przed ogłoszeniem wyroku Trybunału Konstytucyjnego ws. lustracji. W chwili obecnej Instytut, zgodnie z uzasadnieniem wyroku, nie ma prawa opublikować stworzonego katalogu osób. Prezes zapewnił, że lista „500”, jak zaczęto ją nazywać, nie wycieknie z IPN. Zaznaczył jednak, że po przywróceniu naukowcom dostępu do akt część zestawień z listy może zostać udostępniona naukowcom do konkretnych projektów badawczych.
Po informacji Janusza Kurtyki o stworzeniu listy, na scenie politycznej zawrzało. Część polityków twierdziła, że nastąpią kontrolowane przecieki, znaleźli się też tacy, którzy apelowali o zlikwidowanie Instytutu. Większość polityków, w tym premier, opowiedziała się za jak najszybszym ujawnieniem listy „500”. Według ministra-koordynatora ds. służb specjalnych opinia publiczna powinna poznać nazwiska osób z listy IPN, ze względu na bezpieczeństwo narodowe. Sytuację wokół listy Tajnych Współpracowników zaogniły pierwsze „przecieki” z niej. Informacyjna Agencja Radiowa oraz „Rzeczpospolita” opublikowały nazwiska osób występujących rzekomo na liście Kurtyki. Wymienione zostały nazwiska związane z lewicą, które miały się znaleźć w spisie stworzonym przez Instytut. Według IAR, jako TW znajdują się tam m.in. Jacek Piechota, Zbigniew Siemiątkowski, Longin Pastusiak, Andrzej Brachmański, Roman Jagieliński, Sławomir Wiatr, zaś wśród kontaktów operacyjnych SB Dariusz Rosati i Wiesław Kaczmarek. „Rzeczpospolita” z kolei podała, że w katalogu IPN funkcjonuje też były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Po podaniu tych nazwisk politycy SLD i PO rozpoczęli atak na IPN i rząd, oskarżając gabinet Kaczyńskiego o wykorzystywanie listy „500”. Lider PO Donald Tusk powiedział, że gabinet Kaczyńskiego wyciekiem z IPN chce ukryć prawdziwe problemy społeczne, zaś szef SLD wyciek nazwał skandalem i zapowiedział, że będzie się domagał powołania komisji śledczej, która ma wyjaśnić okoliczności publikacji IAR-u i „Rzeczpospolitej”. Obaj politycy na publikacjach postanowili zbić polityczny kapitał. Nie przeszkodziło im zdanie historyków i ekspertów, mówiących, że podane nazwiska nie powinny wywołać żadnego zdziwienia, gdyż w środowisku krążą od dawna i znalazły się m.in. na liście Nizińskiego. Dziennikarze nie musieli badać archiwów Instytutu by wysnuć tezę, że wymienieni politycy mieli do czynienia z SB. Każdy z nich był oddanym działaczem partyjnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Biorąc pod uwagę, że te same osoby znajdują się w spisie zrobionym przez Nizińskiego, każdy może przewidzieć, że właśnie te nazwiska znajdą się na liście IPN. Największe zdziwienie wywołał fakt, że wśród osób z listy wymieniono byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. I w tym przypadku rewelacje dziennikarzy nie mogą być zaskoczeniem. Były prezydent był bowiem także działaczem PZPR, dwukrotnym ministrem w rządach PRL. Wielokrotnie posądzano go o kontakty w wywiadem rosyjskim oraz SB. O jego kontaktach ze Służbą Bezpieczeństwa głośno było m.in. przy okazji procesu lustracyjnego w 2000 roku. Urząd Ochrony Państwa przesłał wtedy do sądu dokumenty dotyczące TW „Alka”. Sąd orzekł, że materiały te dotyczą Aleksandra Kwaśniewskiego, którego SB zarejestrowała jako Tajnego Współpracownika. Jednocześnie stwierdził, że Kwaśniewski nie skłamał w sowim oświadczeniu lustracyjnym. Znając orzeczenie z 2000 roku, nie można brać doniesień „Rzeczpospolitej” za rewelację.
Medialne doniesienia dały możliwość działaczom polskiej lewicy odkurzenia swoich wizerunków w oczach społeczeństwa. Po publikacjach na swój temat politycy, na czele z prezydentem Kwaśniewskim, zapewniali, że oskarżanie ich o kontakty z SB to absurd. Swoją obronę uwierzytelniali wyrokami spraw lustracyjnych. Na sprawie „listy 500” najwięcej zyskał prezydent Kwaśniewski. Doniesienie o tym, że został wpisany na listę IPN-u, umożliwiło mu odgrywanie niesłusznie posądzonego polityka, który jest prześladowany przez żądny zemsty rząd. Sprawę listy IPN próbowano wykorzystać do celów politycznych. Z jednej strony sprawa ta miała podkopać zaufanie do Instytutu Pamięci Narodowej, z drugiej zaś być kolejnym argumentem w debacie o tym, czy archiwa IPN otwierać czy nie. Być może niechcący, ale dała też możliwość i okazję Kwaśniewskiemu do budowania swojego wizerunku osoby sprawiedliwej, która spotyka się z szykanami ze strony niechętnej mu prawicy. Były prezydent jako stary polityczny wyjadacz dobrze wykorzystał nadarzającą się okazję.
Emocje w kraju budzi także strajk pracowników służby zdrowia. Protestujący domagają się podwyżek płac i reformy służby zdrowia. Od tygodni część szpitali w kraju pracuje jak na ostrym dyżurze. Strajkujący lekarze żądają, by lekarz po studiach zarabiał 5 tys. zł. brutto, a po specjalizacji 7,5 tys., zaś pielęgniarka 3 tys. Rząd nie zgadza się na spełnienie postulatów, gdyż jak twierdzi kosztowałoby to aż 17,5 mld. złotych. Takich pieniędzy w obecnym budżecie nie ma. Według gabinetu Kaczyńskiego, żądania płacowe lekarzy mogą zostać spełnione dopiero za kilka lat. Coroczny kilkudziesięciu procentowy wzrost płac zakłada reforma finansów służby zdrowia przedstawiona przez rząd. To pracownikom jednak nie wystarczyło. Zdecydowali się na zmianę formy protestu i kilka dni temu przeszli ulicami Warszawy w marszu, a następnie rozpoczęli koczowanie pod Kancelarią Premiera, żądając spotkania z szefem rządu. Jarosław Kaczyński początkowo odmówił spotkania ze strajkującymi. Później zaprosił ich do Centrum Dialogu Społecznego. Zaproszenie nie spotkało się z dużym odzewem strajkujących, co rozzłościło szefa rządu. Dał do zrozumienia, że strajk może być inspirowany politycznie. Uczestnicy strajku zdecydowanie odpierali zarzuty o polityczność akcji. Wątpliwości, co do politycznego aspektu budzą się jednak same z kilku powodów. Po pierwsze w lipcu 2006 roku Sejm uchwalił pierwsze od kilku lat podwyżki płac dla pracowników służby zdrowia. Zastanawiające jest, dlaczego strajki rozpoczęły się dopiero, gdy do władzy doszło PiS, oraz dlaczego mimo pierwszej od lat podwyżki służba zdrowia postanowiła walczyć o więcej właśnie teraz. Po drugie zdziwienie budzi fakt, że twarzą walki o podwyżki w służbie zdrowia stał się Krzysztof Bukiel, lekarz o niespełnionych ambicjach politycznych. Sam Bukiel upolitycznił akcję lekarzy, gdy w 2005 roku zadeklarował, że jego celem jest obalenie rządu PiS. Dziwi też, że o pieniądze dla biednych lekarzy apeluje ktoś, kto mieszka w ogromnej willi wartej setki tysięcy złotych. O polityczny aspekt strajku dbają zarówno protestujący, jak i opozycyjni politycy, którzy przy cichym przyzwoleniu strajkujących zbijają polityczny kapitał na sporze medyków z rządem. Koczujące przed gmachem premiera pielęgniarki w ciągu dwóch dni odwiedzili politycy zarówno SLD jak i PO. Pracownicy służby zdrowia okazali się mało pamiętliwi. Zamiast przypomnieć politykom lewicy, że nic dla nich nie robili będąc w rządzie, wytknąć błędy i zaniechania w służbie zdrowia, odbyli miłą pogawędkę z Ryszardem Kaliszem, Izabelą Jarugą-Nowacką i Katarzyną Piekarską. Pomogli im budować swój image polityków zaangażowanych w problemy społeczne i wychodzących naprzeciw oczekiwaniom mas. Masy nie zauważyły, że politycy ci dopiero, co obudzili się z letargu zaślepienia i znieczulicy na problemy społeczne, wywołanego dojściem do koryta.
Największą furorę wśród odwiedzających zrobiła Jolanta Kwaśniewska. Była prezydentowa, od lat budująca swój wizerunek kobiety czułej na krzywdę innych, przyjechała do strajkujących pielęgniarek, by pokrzepić je dobrym słowem. Pielęgniarki pełne wdzięczności dziękowały byłej pierwszej damie za wsparcie, jakiego im udzieliła. Zrobiły to, choć formacja jej męża jest współodpowiedzialna za sytuację w służbie zdrowia. O tym jednak podczas spotkania mowy nie było. Kwaśniewska oświadczyła natomiast: „kobiety pracujące na oddziałach intensywnej terapii zarabiają po 800, po 900 zł. Ja w tych szpitalach bywałam przez 10 lat. Ta sytuacja jest nierozwiązana przez tyle lat. Basta. Koniec”. Jej słowa zabrzmiały jednak niepoważnie i śmiesznie. Będąc przez tyle lat prezydentową miała dużo większą możliwość działania niż w tej chwili. Szkoda, że Kwaśniewska potrzebowała aż 10 lat prezydentury męża, by dojść do wniosku, że służba zdrowia w Polsce jest zbyt nisko opłacana. Fakt, iż nie zrobiła nic, gdy robić mogła, a krzyczy teraz, gdy nie ma żadnego wpływu na politykę, daje podstawy, by twierdzić, że Kwaśniewska próbowała na strajku zrobić jakiś interes.
Miniony tydzień był pełen ważnych tematów i wydarzeń. Sposób liczenia głosów w Radzie UE, lustracyjne spory i strajki rozgrzały opinię publiczną w Polsce do czerwoności. Wydawać by się mogło, że te trzy sprawy są niezależne i nie łączy ich nic. Nie da się jednak nie zauważyć, że na każdej z tych spraw Aleksander lub Jolanta Kwaśniewscy próbowali zbić polityczny kapitał. Być może ród Kwaśniewskich postanowił połączyć starania w walce o triumfalny powrót byłego prezydenta na polityczną scenę. Kwaśniewski, obejmując przewodnictwo Rady Programowej Lewicy i Demokratów, wrócił do wielkiej polityki. Stał się kandydatem Lid-u na premiera w przyszłych wyborach parlamentarnych. Lewa strona polskiej sceny politycznej, z powodu ogromnego kryzysu, w jakim grzęźnie, będącego skutkiem wielu afer za rządów SLD, musiała znaleźć charyzmatycznego lidera, który sprawi, że LiD-owi drgnie w sondażach. Z pomocą przyszedł sprawdzony człowiek, do którego sentyment, z niewiadomych przyczyn, czuje nadal wielu Polaków. Być może Kwaśniewscy postanowili połączyć wysiłki, by ratować tonące SLD. Jeśli rzeczywiście to jest przyczyną ostatniej aktywności byłego prezydenta i prezydentowej, byłoby to pionierskie podejście do kampanii wyborczej. Być może lewica pójdzie do wyborów nie z jednym Kwaśniewskim na standarze. Aleksander Kwaśniewski mógłby zostać jej kandydatem na premiera, a Kwaśniewska, kandydatką na urząd wicepremiera ds. społecznych lub prezydenta. Potwierdzenie tej tezy byłoby dowodem na determinację polityków lewicy. Przyjęcie takiej strategii oznaczałoby, że lewica w przedśmiertelnym spazmie próbuje odratować świat ciemnych interesów zwalczany przez obecnie rządzących, z którego przez lata czerpała korzyści.
Jestem dziennikarzem i publicystą. Pracowałem m.in. w redakcji portalu Fronda.pl i Polskim Radiu. Byłem jednym z prowadzących audycję Frondy.pl w Radiu Warszawa (106,2). Publikowałem m.in. we "Frondzie", "Opcji na Prawo", "Idziemy", "Rzeczach Wspólnych" i "Gazecie Polskiej". KONTAKT: zaryn.blogi[at]gmail.com
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka