Staszek Krawczyk Staszek Krawczyk
2659
BLOG

Ciemno, prawie fabuła

Staszek Krawczyk Staszek Krawczyk Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 15

Do kin weszła ekranizacja powieści Joanny Bator „Ciemno, prawie noc”. Filmu jeszcze nie widziałem, ale czytałem książkę i napisałem złośliwą recenzję. Miłej lektury!

*

Ktoś to musi w końcu powiedzieć: król jest nagi. Nagrodą Nike wyróżniono powieść, na którą składa się zbiór luźno powiązanych scen. Bywa, że są to sceny wyśmienite, ale nawet najlepsze fragmenty książki nie mogą przysłonić chaosu tematycznego i fabularnego.

Baśń, horror, gotycyzm, satyra, kryminał, thriller, romans, proza społeczno-obyczajowa, psychologiczna, a na deser nawiązania do „Władcy Pierścieni” – czego w tej powieści nie ma! Tyle że co za dużo, to niezdrowo. Historia powracającej do Wałbrzycha dziennikarki Alicji Tabor, która przygotowuje reportaż o zaginionych dzieciach i równocześnie poznaje własną ciemną przeszłość, rozpada się przez to zupełnie.

Najlepiej pokazać to na przykładzie konwencji baśni literackiej, która wyznacza najszerszą ramę utworu. Zasadnicza konstrukcja jest sensowna: nieustanne zmagania kociar i kotojadów to wielka walka dobra ze złem, a bohaterka trafia w sam jej środek, aby w końcu stanąć po jasnej stronie. Nie brakuje też konkretyzujących baśniowość szczegółów w rodzaju ektoplazmy, w którą miał się przekształcać na mrozie oddech małej Alicji (przynajmniej według jej siostry Ewy). W czym zatem problem? Otóż dorosła już Alicja nie musi podejmować jakiejkolwiek walki wewnętrznej (zewnętrznej zresztą też nie bardzo). Nie czekają jej żadne próby, żadne pokusy, żadne chwile załamania. 

Już same opowieści starego sąsiada, pana Alberta Kukułki, powinny być dla protagonistki głęboko traumatyczne – zarówno z psychologicznego punktu widzenia, jak też z powodu fabularnej logiki baśni literackiej, która żywi się moralnymi skazami i słabościami bohaterów. Tymczasem Alicja przyjmuje nawet najgorsze wiadomości tak, jakby dotyczyły kogoś kompletnie jej obojętnego. Najwyżej raz na jakieś dwieście stron dopadnie ją nieprzyjemny sen. Aż trudno uwierzyć, że w ten sposób charakteryzowana jest główna bohaterka książki o tytule „Ciemno, prawie noc”. W efekcie baśniowość tekstu staje się wydmuszką, najważniejsza postać nie przechodzi realnej inicjacji, jest statyczna i najzwyczajniej nudna.


image


Nużący okazują się również bohaterowie będący czystymi funkcjami fabularnymi (kliniczny przykład stanowi Martin, zresztą romans Alicji z nim powinien otrzymać specjalną nagrodę dla najbardziej zbędnego wątku roku). Tego rodzaju postacie byłyby funkcjonalne w krótkiej baśni ludowej, ale nie w powieści na kilkaset stron. Nieco lepiej przedstawia się sprawa z bohaterami takimi jak Czesio-Celestyna i Albert Kukułka, mającymi za sobą ciekawe historie. Te ostatnie nie wpływają jednak na rozwój teraźniejszej warstwy fabularnej – gdyby je usunąć, nic by się w niej nie zmieniło. Zastrzeżeń nie można mieć tylko pod adresem postaci trzeciego planu, a więc tych, których konstrukcja zasadza się nie na roli w obrębie akcji, lecz na sposobie budowania opisów i dialogów. Ten jest zresztą w całej książce co najmniej dobry, a często znakomity; pełno tutaj niebanalnych środków językowych i oryginalnych skojarzeń, z rzadka tylko trafiają się coelhizmy w rodzaju nazwania łez „oczyszczającą słoną falą”.

Ogólnie mówiąc, metoda pisarska w „Ciemno, prawie noc” to kumulowanie mikronarracji i obrazków z życia. Sprawdza się to na krótką metę, jest nawet zajmujące, ale nie pozwala stworzyć spójnej całości. Oprócz wspomnianych już przykładów wyraźnym symptomem tej choroby są okresowe napady turpizmu-naturalizmu. Mianowicie w niektórych miejscach narracja na chwilę zanurza się w brutalnym złu, mniej lub bardziej drobiazgowo opisując seksualne wykorzystywanie dzieci przez rodziców, pornografię dziewczęco-zwierzęcą („Związana dziewczynka spółkująca z psem, jej twarz wykrzywiona w bólu, oba stworzenia w obrożach”) i tak dalej. Ale nie masz się czego obawiać, czytelniczko lub czytelniku, prawie zawsze po dwóch–trzech stronach przemoc się skończy i powrócisz do bezpiecznego świata odległych asocjacji i stylistycznej ironii. Pomoże ci to, iż bohaterowie pozostaną impregnowani na wszelkie przejawy zła, traktując je tak, jak gdyby nigdy się nie zdarzyły. W najlepszym razie narratorka wyjaśni krótko: „Czułam, że mamy przeciw sobie coś o wiele potężniejszego […]. «Kotojady», szepnęła z zaświatów moja siostra”, koniec. 

W gruncie rzeczy nie mam pewności, czy to jeszcze warsztatowa niedbałość, czy może już tabloidyzacja przemocy (choć jako życzliwy odbiorca wybieram wersję pierwszą). Bez wątpienia natomiast jest to powód, dla którego „Ciemno, prawie noc” nie może być dobrą literaturą grozy. Co miałoby bowiem być realnym nośnikiem tej ostatniej, skoro sami bohaterowie pozostają niewzruszeni nawet najokropniejszymi zdarzeniami?


image

Joanna Bator, zdjęcie z Wikipedii, CC BY-SA 3.0


Spośród wszystkich konwencji literackich w „Ciemno, prawie noc” najlepiej broni się satyra. „Czarna woda, straszna woda, w wodzie z kranu czarne włosy. Chińskie włosy w polskiej wodzie! W polskim mleku chińska chemia!”; „Trup Jana Kołka to święty trup, ziemię tę odwiecznie polską uświęca jego czarny grób”… Cokolwiek by sądzić o treści tych fragmentów (ja uważam ją za dość celną), pod względem stylistycznym się udały. Nie będę też ukrywał: uśmiechałem się, czytając o „Mossadamie Husainie”, czyli „międzynarodowej organizacji podziemnej”, której członkowie „zawzięli się szczególnie na Polaków”.

W ogóle zresztą powieść świetnie przetwarza mowę potoczną, także poza kontekstem satyrycznym, choć przeważnie nie bez przejaskrawienia czy wręcz groteski („Śliweczki z działeczki, mrożę, wekuję i mam”; „Robactwo się zsypie ze wsypów – ktoś syknął mi w ucho i poczułam zapach zsypu z jego ust”). 

Szkoda tylko, że stężenie satyry i jej ukierunkowanie tak bardzo zbliża tekst do zaangażowanej ideowo publicystyki. Trudno nie dostrzec zbieżności między wymową utworu a poglądami wyrażanymi przez Joannę Bator w felietonach (protagonistka nosi zresztą nazwisko będące anagramem nazwiska autorki). Naturalnie, pisarze i pisarki nie od dziś wykorzystują prozę do stawiania jednoznacznych diagnoz – wystarczy przypomnieć rewelacyjny „Bal w Operze” Juliana Tuwima. Jednak w „Ciemno, prawie noc” niechęć do ludowej pobożności (stanowiącej zresztą bodaj jedyną formę katolicyzmu w całym tekście, co ze względu na zasadę pars pro toto nie jest bez znaczenia) posuwa się tak daleko, że tworzy własną karykaturę. 

Przykład? Autorce nie wystarcza uczynienie z Jerzego Łabędzia, przywódcy wałbrzyskich manifestantów, postaci szkodliwej i antypatycznej, z „dużymi oczami w kolorze wody po sobotniej kąpieli rodziny niezbyt dbającej o higienę”. Nie wystarcza podział bohaterów na współczujących, subtelnych i barwnych przeciwników Łabędzia oraz jego nieczułych, prostacko ponurych zwolenników. Nie, Bator musi jeszcze skompromitować moralnie wałbrzyskiego przywódcę i pośrednio cały jego lud, każąc mężczyźnie defraudować otrzymywane pieniądze i nadając tej działalności kluczowe znaczenie fabularne. To literacka erystyka, wyjątkowo nieprzyjemny zabieg.


image


Smutną pointą są nieudane i niepotrzebne nawiązania do schematów literatury sensacyjnej i kryminalnej. Śledztwo prowadzone przez Alicję Tabor to żadne śledztwo – podstawowe informacje bohaterka odkrywa, przypadkowo otwierając kosz na śmieci z nadpalonymi pozostałościami ważnej dla akcji powieści, a potem nagle zauważając niedostrzeżony dotąd uchwyt w podłodze. Następnie tekst na pewien czas sięga po najbardziej ograne motywy prozy sensacyjnej (na przykład pędząc w samochodzie do szpitala z jedną z porwanych dziewczynek, bohaterka mówi do kierowcy: „Ona musi przeżyć”), a w końcu prominentną rolę wśród nieoczekiwanych sprawców zbrodni okazują się odgrywać postacie trzecio-, jeżeli nie czwartoplanowe. Cała historia zaginionych dzieci jest boleśnie pretekstowa i książka mogłaby się obyć bez niej – innych wątków i tak nie brakuje.

Już w pierwszym rozdziale „Ciemno, prawie noc” czytamy: „Na schodach prowadzących w mrok zapytałam «jest tu kto?», jakbym grała w kiepskim filmie o nawiedzonym domu i bojaźliwej kobiecie”. Te słowa są, niestety, dość trafnym podsumowaniem samej powieści. Owszem, biegłość stylistyczna oraz jakość licznych mikronarracji – słusznie doceniane przez krytyków – ratują książkę przed osunięciem się w przepaść literackiej katastrofy. Czy można się jednak cieszyć, że król nosi zgrabną przepaskę biodrową, skoro zachwalano nam jego wspaniałe szaty?

*

Recenzja ukazała się pierwotnie na drugim moim blogu, w odrobinę innej postaci.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura