Dzień. Miesiąc. Rok. Wszystko dobiegało kresu.
Resztki marzeń w żyłach żywiło espresso.
Bar obskurny, lecz w takich najlepiej je parzą.
W mieście jak po zarazie. Zima z pustą twarzą.
Barman, nieco znudzony, przerzucał gazetę.
W papier czas owinięty taką ma zaletę,
że go możesz oprawić i wstawić w gablotę.
Potem patrzeć. (Lecz jeśli – wyrzuć słowo „potem”).
Gdyby ktoś zechciał słuchać – możesz pleść androny
o światach równoległych, o światach minionych.
Gruba porcelana miło grzeje dłonie.
Wzrok masz dość bezmyślny, choć myślisz znów o niej.
I żałujesz, że o was w gazetach ni słówka.
Mógłbyś wyciąć notatkę. Poszperać w nagłówkach.
Lecz jej i w ten sposób zatrzymać nie zdołasz.
Ktoś nagle drzwi otworzył. Chłód przeszedł po stołach.
Mrok za barem zacisnął powieki ekspresom.
Późno. Czas wychodzić. Noc nie ma adresu.
Inne tematy w dziale Rozmaitości