Film John'a Carney'a "Zacznijmy od nowa" wywołał u mnie rzecz najgorszą - mieszane uczucia. Bo jak pisaćźle o filmie, który się naprawdę podobał? I… jak go chwalić, skoro tak mnie rozczarowuje? Oczywiście można by go było potraktować taktownym milczeniem, gdyby nie to,że takiego kina nie należy wżaden sposób równać z masą hollywoodzkiej bylejakości.
Akcja filmu zaczyna się nieznośnie sztampowo. Dan /Mark Ruffalo/ - spec od wyszukiwania muzycznych talentów - przystojny, spłukany, samotny, bezrobotny, utalentowany i... wierzący. Wierzący w siebie. W swoje możliwości. Ma córkę, a właściwie córę, która wchodzi w dorosłeżycie zgodnie z nakazami kreatorów stylu "Barbie pięć lat później". Mażonę -chociaż wszystko wskazuje na to,że byłą.
I Ona - Greta /Keira Kinghtley/ - młoda, piękna, utalentowana, zdradzona i osamotniona ... I niepewna tego,że pisane iśpiewane przez nią piosenki będące wyrazem jej duszy, jej wewnętrznych przeżyć, powinny - by dawać jej radość - od razu stawać się hitami popkultury.
Ale w chwili, gdy oczami wyobraźni widziałem już nie tylko dalsze sceny, ale i zakończenie, następuje kluczowy moment dla widza, dla filmu i - w ostateczności - dla mojego nim rozczarowania. Greta zostaje zmuszona /ależ to ograne - oni, one zawsze są zmuszani(e) przez okoliczności/ do zaśpiewania swojego„kawałka” na imprezie w rodzaju „odkryjmy talenty". Dan zamroczony wódką, leżąc na barze, słucha jej nawet nie jednym uchem, ale jakimś nadzwyczajnym zmysłem danym tylko wybrańcom. Ta soulowa piosenka - niedopracowana, szorstka - oczarowuje Dana /tu reżyser pokazuje nam, co się może dziać w głowie zainspirowanego, ogarniętego szałem twórczym artysty/. Ach, czy w tym momencie jest ktoś taki na sali, kto nie identyfikuje się z naszym bohaterem, doświadczając tego niezwykłego stanu naporu myśli, twórczych wizji… Jak wielu z nas chciałoby w tej chwili mieć ten sam co Dan dar wczucia się w muzykę płynącą z ekranu… Mieć tę samą umiejętność rozbudowywania dźwięków gitary o brzmienia kolejnych i kolejnych instrumentów… Obserwować, jak z pozoru niepozorna piosenka z akordu na akord brzmi coraz mocniej, wyraziściej,żeby w końcu z malutkiej salki porwać i wykonawców i widzów do ogromnej sali koncertowej…
Patrzyłem na tę scenę jak urzeczony, mając nadzieję,że w tym kierunku rozwinie się fabuła filmu.Że zobaczę historię o wierze w ludzkie, a może raczej nadludzkie możliwości tworzenia. O wierze, która pokonuje coraz to większe przeszkody piętrzące się przed nią na drodze do sukcesu.
I film ten, jak podejrzewam, taki miał być w zamyśle. I może dla niektórych odbiorców i był. Mnie rozczarował. Przeszkody były zbyt małe, napięcie nie rosło tak jakbym oczekiwał, finał był zbyt jasny do przewidzenia. A sama muzyka i teksty piosenek, choć bardzo dobre, nie zaspokajały fabularnych oczekiwań. A przecież to nie był film stricte muzyczny.
Mam też troszkę pretensji do John'a Carney'a o to,że jeżeli już wniósł na ekran kwestie pustoty i wyrachowania tegoświata, to nie powinien o tym szeptać, a krzyczeć. Choćby w sprawie wszechobecnej dziś golizny, słowa Grety pouczającej córkę Dana w stylu "ubierz się tak, by zostawić coś dla wyobraźni" są czystym truizmem, truizmem, który trzeba wykrzyczeć, bo nieustanny szum szept głuszy.
Ale poza tym mamy w tym filmie mistrzowskie aktorstwo,świetną muzykę, czarujący klimat Nowego Yorku, mnóstwo ciepła,żartu i dylematów, które tak wszyscy kochamy: czy ona z nim, a on z tamtą.
Inne tematy w dziale Kultura