Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski
952
BLOG

Wojna wisi na włosku

Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski Świat Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

         Każdy, kto choć pobieżnie śledzi światowe wydarzenia wie, jak trudna jest - historycznie, politycznie i militarnie od prawie siedemdziesięciu lat - sytuacja na Półwyspie Koreańskim. A ostatnie prowokacje militarne  reżimu Kima jeszcze dolały oliwy do ognia. Wielu z nas zapewne zastanawia się teraz, czy przyjdzie nam uznać Koreę Północną za kolejne państwo dysponujące arsenałem jądrowym o międzykontynentalnej zdolności rażenia, czy Ameryka zdecyduje się jednak na militarne rozstrzygnięcie problemu. Przeważa opinia, że ryzyko - trudne nawet do określenia straty ludzkie i materialne - oraz opór Chin, Rosji i Korei Południowej spowodują, że nawet Trump się na nie nie zdecyduje.

Rozważmy jednak przesłanki wskazujące na potencjalne uderzenie Stanów w Koreę Północną. Są podstawy by sądzić, że po pomyślnej próbie odpalenia bomby wodorowej i udanym teście rakiety balistycznej Pekin - dotąd tak tolerancyjny wobec Kimów, prowadzący z nimi i ze światem polityczną grę obliczoną na trzymanie w szachu południowych Koreańczyków i Amerykanów - tym razem poczuł realne zagrożenie ze strony protegowanego dotąd sąsiada. I chociaż w interesie Chin - od momentu ustanowienia rozejmu w wojnie koreańskiej aż do dziś -  nie leżało wzniecanie działań wojskowych na poważną skalę, to można przypuszczać, że dłużej już nie zechcą tolerować tak poważnego zagrożenia pod swoim nosem. I że Trump mógł już dostać od nich zielone światło do przeprowadzenia operacji. Oczywiście jako, że to jest realna polityka, to o ile przypuszczenia są słuszne i Pekin wstrzyma oddech na czas ataku na reżim Kima, to minimum polityczne ma już zagwarantowane. Można spodziewać się, że nie tylko utrzyma dotychczasowe status quo, to znaczy wpływy na całym terenie Północnej Korei, a i dostanie coś więcej... Na przykład USA wycofają w całości, bądź w znacznej części swoje siły wojskowe z Korei Południowej? A być może mogą liczyć jeszcze na jakieś ustępstwa w kwestii Tajwanu? Nie można też, oczywiście, wykluczyć z obszaru działania tej realnej polityki ich wzajemnych, napiętych, kwestii gospodarczych.

         Z  Moskwą sytuacja jest o tyle podobna, że dla Rosjan Korea to pole gry interesów na szeroką skalę - od inicjatyw stricte gospodarczych do strategicznych rozgrywek ze Stanami. Jednak dla nich walka o wpływy na półwyspie blednie wobec tak realnego zagrożenia, jakim jest możliwość przenoszenia głowic jądrowych Kima na całe terytorium Rosji. Można więc przypuszczać, że „kwestię koreańską” Tillerson z Ławrowem  już też załatwili. W tym przypadku stawką mógł być Krym, Nord Strim 2 czy choćby coś prestiżowego, jak na przykład udział w G7.  

         Inni, globalni zawodnicy, jak Indie, raczej nie zagrają w tej grze pierwszoplanowej roli - podobnie jak Europa. Natomiast takie państwa jak Korea Południowa, czy Japonia - pomimo świadomości zagrożeń związanych z ewentualnym konfliktem, mogą mieć poczucie braku wyjścia. Bo jak długo można żyć, mając nad głową śmiertelne zagrożenie?     

         Co mogło zmienić pokojowe nastawienie najważniejszych graczy w regionie i  dać wolną rękę Trumpowi? Co pozwala określić, że jeżeli uderzenie nastąpi, to w ciągu najbliższych trzech, góra sześciu miesięcy? Czas! A właściwie - jego brak! Bowiem dziś jest jeszcze możliwe zatrzymanie siłą – tylko siłą, bo sankcje są bezskuteczne - programu atomowego Kima. Za rok, góra dwa - Kim nie będzie już zdolny do prób jądrowych, ale do rzeczywistych atomowych uderzeń w każdy skrawek kuli ziemskiej.

         Agresywna, pozbawiona hamulców retoryka Kima, wspierana co rusz to nowymi militarnymi prowokacjami, to sprawa permanentnie drażniąca Seul, Tokio i Waszyngton. To - oprócz wszystkiego innego - kwestie ambicjonalne. Nikt, a zwłaszcza silniejszy, nie lubi być bez końca prowokowany, straszony i obrażany. Żaden kraj nie będzie zbyt długo pozwalać na takie zniewagi. Tym bardziej Stany Zjednoczone Ameryki. A zwłaszcza taka postać jak ich aktualny prezydent - Donald Trump - ze swoją bezkompromisową osobowością i doświadczeniem życiowym. Trump - biznesmen, zawodowiec bezwzględnie realizujący cel, człowiek,  który sprzeniewierzy się z diabłem, rzuci na szalę wszystko, by osiągnąć sukces w rzeczy dla niego najistotniejszej - w biznesie /czytaj - w prezydenturze/.

Wszystko powyższe wskazuje, że są podstawy by spekulować, że rakiety wystrzelone z amerykańskich lotniskowców, spadając na systemy jądrowe Kima nie spotkają się z kontrreakcją państw trzecich.

Są też inne przesłanki, by serio rozważać rozwój militarnego scenariusza na półwyspie koreańskim. Sama prezydentura Trumpa jak dotąd napotyka zadziwiająco dużo problemów w obszarze wewnętrznym. Ma on bardzo małe, jedno z mniejszych w historii poparcie społeczne na tym etapie sprawowania władzy.  Przeciw grupie jego najbliższych doradców z czasów wyborów toczy się śledztwo, mające wyjaśnić wpływ Rosjan na ich wynik. Nie wiadomo,  czy sprawa nie obejmie samego Prezydenta, który może usłyszeć zarzut wpływania na kwestię „rosyjską". Ponadto Trump ma permanentne problemy kadrowe - sześciu jego bliskich doradców odeszło. Często słyszymy rozbieżne przekazy płynące z Białego Domu, Departamentu Stanu i Obrony, świadczące o braku spójnej polityki w najważniejszych światowych kwestiach.  Niebagatelne znaczenie ma też osobowość Trumpa. Otóż, z tego co sam mówi, co mówią i piszą o nim inni, jawi się on jako człowiek raczej samotny. Samotny w sensie dosłownym, jak i w sensie podejmowania decyzji, nieufny wobec innych, patrzący na świat i jego problemy w kategoriach zero-jedynkowych. Gdy do tego dołożymy parę obiecanych w kampanii wyborczej i nie dotrzymanych jeszcze, tzw. sztandarowych obietnic /np. likwidacja Obamacare, czy wybudowanie muru na granicy z Meksykiem/ to może się wydawać, że jedynym co może zmienić na lepsze jego niezawesołą sytucję jest - Kim. Tym bardziej, że po ataku militarnym  na reżim Kima -  pod warunkiem oczywiście, że nie wywoła nim masowej pożogi wojennej, co jest możliwe - cały świat odetchnie z ulgą. Dodatkowo będzie to przestroga dla naśladowców Kima, a mamy ich kilku na horyzoncie.

Amerykańskie portale informacyjne i prasa poświęcają Korei Północnej -jak na wagę problemu – stosunkowo niewiele uwagi. Za to pojawiają się materiały, które wydają się być ewidentenym elementem dezinformacji. Na przykład, że prawie połowa amerykańskich bombowców strategicznych stacjonująca w Korei Południowej, ze względów technicznych niezdolna jest do działań bojowych. Czy choćby informacja, że Korea Północna dla wywiadu USA jest czarną dziurą i Amerykanie nie wiedzą nic o państwie Kima. Oczywiście, że wiedzą mniej niż o jakimkolwiek innym państwie, ale stwierdzenie, że nie wiedzą nic, chyba jest zamierzoną przesadą.

Zauważmy również, że z portu w Japonii wypłynął amerykański lotniskowiec Ronald Reagan, a inne jednostki tej klasy już dobrze ponad miesiąc temu zmieniły swe planowane kursy operacyjne.

Zaś z drugiej strony, rosnąca z dnia na dzień agresja retoryki Kima i bez mała co tydzień przelatujące nad Japonią jego rakiety, sugerować mogą, że Kim doskonale zdaje sobie sprawę z istniejącego zagrożenia i stąd te dramatyczne próby zastraszania potencjalnych agresorów.

         Czy jest zatem jakiś istotny czynnik odwracający – wydawałoby się, układający się już tylko w jedno - ciąg zdarzeń. Jest. Tak ważny, że może wszystko zmienić. Tym czynnikiem jest przekonanie USA /i nie tylko USA/  że koszt operacji - straty ludzkie -  może być niewspółmiernie duży do zysku. Cały czas aż do potencjalnego ataku Amerykanie i ich sojusznicy bedą je ważyć i analizować. Przecież Seul, leżący zaledwie pięćdziesiąt  kilometrów od strefy zdemilitaryzowanej nie jest w zasięgu większości dział, armat i niekierowanych pocisków rakietowych północnych Koreańczyków. Jednak to, plus najlepsze amerykańskie systemy antyrakietowe nie dają gwarancji, że  żadna rakieta z głowicą jądrową, chemiczną, lub biologiczną, która jednak się przedrze nie spowoduje katastrofalnych strat.

Takie jednak ewentualności nie zmniejszają znacząco możliwości wdrożenia przez USA strategii militarnego rozwiązania. Sam Trump powiedział, że w imię zapobieżenia kosztom niewyobrażalnym, warto - i niekiedy trzeba - ponieść koszt mniejszy.

I chyba możemy powiedzieć z całą stanowczością, że jeżeli Amerykanie nie zaatakują do końca 2018 roku będzie to oznaczało, że my wszyscy musimy przyzwyczaić się do myśli, że na kuli ziemskiej jest kolejny nieobliczalny dysponent arsenału jądrowego, równoprawny względem innych dysponentów.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka