Przyznam, że człowiek im starszy tym mniej chyba o sobie wie.
Na przykład ze zdziwieniem się ostatnio dowiaduję, że od dziecka jestem czymś w stylu skrzyżowania Jamesa Bonda z kaskadarem, który zastępuje aktorów grających tę zacną postać. Oto bowiem polityczna poprawność potrzebująca jak kania dżdżu swych świeckich świętych wykreowała na nich zwykłych rowerzystów. Bo oto gdzie się nie wejdzie okazuje się jazda na rowerze awansowała do miana UWAGA sportów ekstremalnych. Tak więc popyla sobie człowiek statecznie na tych swych dwóch kółkach a okazuje się ze ekstremalnie popyla. No fakt nie zidiociały do końca skromny autor niniejszego bloga to zawija sobie nogawkę od spodni żeby mu się w łańcuch nie wkręciła, wsiada i jedzie. Natomiast po drodze czasem widzi klientów chyba za bardzo przejętych tym całym rowerowym świeckim nabożeństwem. Wyglądają oni jak jazda lekko zbrojna. Kask, ochraniacze na łokcie i kolana i jakieś gadżety których przeznaczenia nawet nie znam. I wtedy przypominam sobie jak to za szczeniaka z gilem w nosie w samych gaciach, jak było ciepło, ganiało całe dnie na jakimś romecie i jakoś człowiek tę całą "ekstremalność" przeżył i jakoś ma się w miarę dobrym zdrowiu. Dziś to raczej nie do pomyślenia. Bo rośnie pokolenie mięczaków, które za chwilę chyba idąc pod prysznic zacznie zakładać kask. Do tego rowerzyści są kreowani przez jedynie poprawne media na jakieś święte krowy, które mają mieć nie wiadomo z jakiego powodu jakieś większe prawa w ruchu drogowym niż reszta ludzkości. Łącznie z tymi którzy poruszają się na swych odnóżach zwanych nogami. Więc wszyscy won z ulic i chodników bo rowerzysta jedzie. Jako człowiek poruszający się trzema sposobami: samochodem, rowerem i per pedes jakoś nie widzę żadnego powodu aby jakikolwiek wyróżniać. Natomiast widzę, że często święte krowy rowerowe nawet mając ścieżkę rowerową jadą jezdnią. Już nie mówię o tym, że parę razy tacy kretyni prawie potrącili mnie na chodniku i byli jeszcze strasznie obrażeni że zwróciłem im uwagę.
Kolejną grupą świeckich świętych są zwykli imprezowicze. Oto więc wymyślono termin clubbing, który ma podnieść czynności polegające na łażeniu od knajpy do knajpy i wypijaniu w każdym dla rozweselenia się alkoholu do jakiegoś niemal misterium. Nawet nie wiedziałem, że byłem chyba pionierem clubbingu. Bo za moich studenckich czasów mówiło się, że włączyła się tzw. szwędaczka i w Polskę idziemy. A tu całe artykuły o tym jak to biedni clubberzy są represjonowani bo nie mogą drzeć ryja o 3-ciej nad ranem i akcje redakcji z ul. Czerskiej, że się nie śpi. Znowu jakaś zwykła czynność jest podnoszona do jakichś niezwykłych, nieomal mistycznych wymiarów.
Rozumiem są tzw. targety jak mawiają spece od marketingu i sprzedawania ludziom rzeczy nikomu niepotrzebnych.
Jednak w całym tym matrixie Panie i Panowie nie dajmy się zwariować. Nazywajmy rzeczy po imieniu bez świeckich nabożeństw nad rzeczami zwykłymi.
Inne tematy w dziale Rozmaitości