Piękna, nieokiełznana przez człowieka, natura Svalbardu
Piękna, nieokiełznana przez człowieka, natura Svalbardu
Tomek Kręcielewski Tomek Kręcielewski
714
BLOG

Long day in Arctic - Trekking przez Spitsbergen #3

Tomek Kręcielewski Tomek Kręcielewski Alpinizm Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Po godzinnym podejściu, docieramy do miejsca, w którym nie wiadomo co dalej. Z jednej strony słusznych rozmiarów nawis śnieżny a z drugiej stroma biała piramida. Mielibyśmy tam iść bez liny i raków!?

Poniższa opowieść jest kontynuacją historii, dostępnej pod adresami: Trekking #1 Trekking #2

Barentsburg to dawne górnicze miasteczko, które lata świetności ma raczej za sobą (obecnie mieszka w nim niecałe 500 osób). Dalej jednak funkcjonują w nim gastronomia oraz turystyka a w razie potrzeby działa również szpital. Ciekawostka, że większość transaksji załatwia się w rublach, chociaż gotówkę przyjmują w nielicznych miejscach. Zakwaterowaliśmy się w hostelu za marne (jak na lokalne standardy) 600 koron i poszliśmy do Czerwonego Niedźwiedzia. W przytulnym lokalu od razu poczuliśmy się senni, na szczęście nie musieliśmy długo czekać na piwo Baltika oraz zupę rybną. Po kolacji ustawiłem buty na dworze, by arktyczny wiatr nieco je osuszył i wymieniem kilka SMS-ów z Ukochaną (na szczęście działają tam norweskie – a nie rosyjskie sieci GSM).

Wzmocniony 9 godzinami snu, wstałem podczas gdy mój kompan jeszcze spał, poszedłem więc do sklepu, gdzie można było kupić rosyjskie specjały. Potem w schludnej i dobrze wyposażonej kuchni zjedliśmy śniadanie: jajecznicę na kiełbasie i kilka grzanek z mikrofalówki. Niestety kawa, którą nabyłem, okazała się rozpuszczalna ale ostatecznie lepsza taka, niż żadna! Mój niezawodny solarny power bank naładował się nieco na parapecie i wszystko było względnie gotowe do dalszej drogi. Tym razem zaplanowaliśmy skrócić sobie trasę przez góry, tak by móc dotrzeć do chaty Rusanowa bez postoju na biwakowanie. Czekolady i pierniczki wzbogaciły naszą aprowizację a my, podekscytowani wymyślonym przez siebie udoskonaleniem szlaku, zaczęliśmy zbierać się do wymarszu.

image
Kaplica Zaśnięcia Matki Bożej w Barentsburgu – źródło: zasoby własne

W drogę powrotną wyruszyliśmy 9 czerwca, spędziwszy na miejscu niecałą dobę, co nam nie wystarczyło na odwiedzenie żadnych atrakcji. Zamiast pokonywania nudną szosą ok 6 kilometrów, wybraliśmy teren o nieco bardziej urozmaiconej rzeźbie. Mapa Google (satelitarna oczywiście) pokazywała przełączkę, która powinna doprowadzić nas w pożądane miejsce na trasie. Co prawda lokalni rezydenci przestrzegali nas przed niebezpiecznymi górskimi rzekami ale postanowiliśmy spróbować. Z zapałem i sporą ilością prowiantu wystartowaliśmy pod górę, w kierunku odwrotnym do tego, z którego przybyliśmy. Po przejściu ok 3 km stanęliśmy na płaskowyżu przed dylematem, którędy powinniśmy dalej iść.

Z jednej strony znajdowała się grań okraszona całkiem pokaźnym nawisem śnieżnym, przez który przejście byłoby dość ryzykowne. Alternatywą było podejście na ponad 500-metrowy biały kopiec, z którego możnaby próbować dotrzeć grzbietem do płaskowyżu, dzielącego nas od doliny Hollenderdallen. Pomysł kuszący ale w obliczu braku sprzętu alpinistycznego (poza czekanami, uprzężami i kawałkiem linki) mało bezpieczny. Po szybkiej naradzie zdecydowaliśmy się na odpuszczenie tej trasy i paszli nazad ponownie w kierunku Barentsburga. Przekonanie się, że czasem sprawdzona i mniej pachnąca przygodą droga jest lepsza, kosztowało nas 2 godziny i parę ekstra kilometrów.

image
Romantyzm czy przygoda? Jednodniowy rejs okrętem po Arktyce – źródło: zasoby własne

Pierwszy postój mieliśmy na końcu szosy, pod starym budynkiem, który w przyszłości być może zostanie najlepszą tawerną na zachód od Longyeargradu. Po 20-minutowej przerwie spotkała nas pierwsza miła niespodzianka na tym etapie ekspedycji: w rzece pod zarwanym mostem jakby było mniej wody! Wtedy w moim sercu zapłonęła nadzieja, iż uda się przejść rzeki Hollenderdalen bez drałowania w górę doliny. Z obserwacji metereologicznych wiedzieliśmy, że przez ostatnie dwa dni słońce było schowane za chmurami a z kolei w miejscu naszego obozu śnieg całkiem dziarsko się trzymał. Zatem istniały realne szanse, iż we wszystkich okolicznych rzekach poziom wód będzie znacząco niższy niż poprzednio.

I tak prężnie maszerowaliśmy z wizją nadrobienia dodatkowych kilometrów z nietrafionego skrótu w dolinie, która za ostatnim razem zabiła nam ćwieka rozmiarów stacji kosmicznej МИР. Kolejne strumienie jeszcze bardziej dodawały nam otuchy i łykaliśmy je niczym grubas parówki wieprzowe na kolację. W końcu około godziny 22:00 dotarliśmy do naszego Gangesu i niewiele zwlekając, zażyliśmy pierwszej tego dnia kąpieli od kolan w dół. Staraliśmy się wybierać miejsca, gdzie woda płynęła nieco szerzej, zakładając że tam powinna być płytsza i mieć bardziej łagodny nurt. Poszło niespodziewanie gładko i nawet zanadto nie zmarzliśmy, bo chociaż woda nadal była lodowata, to tego dnia wiatr wiał dużo bardziej wstrzemięźliwie. 

Skoro udało się sforsować rzekę o wiele niżej niż zakładał optymistyczny wariant planu, to wzrosły nasze szanse szybkiego dotarcia do Rusanowa. Uczciliśmy triumf słodką przekąską oraz przybiciem żółwia, po czym udaliśmy się żwawym krokiem w kierunku wschodnim. Tym razem maszerowaliśmy dalej od linii brzegowej, licząc na to, że będziemy mniej brodzić na zalanych łąkach. Do chaty, w której wcześniej nocował nasz kolega Szymon, musieliśmy przejść jeszcze ok 6 kilometrów. Co prawda sporo osób (na czele z Finem, który twierdził, że ma tą trasę obcykaną) uprzedzało nas, że pewnie będzie zamknięta, jednak chcieliśmy sprawdzić sami... 

image
Na Spitsbergenie powiedzenie, że nie zabiera się drzewa do lasu traci sens...

W niecałe dwie godziny później siedzieliśmy na zimnych fotelach, czekając aż zaparzy się woda, którą specjalnie po to tragałem w bukłaku. Niestety ponownie nie udało mi się uniknąć przemoczenia obuwia, co nasunęło prosty wniosek, że jednak będę musiał zainwestować w lepszy sprzęt. Ten postój był nieco dłuższy, gdyż domek dawał możliwość odpoczynku a do Rusanowa brakowało nam jeszcze ponad 10 kilometrów. Nawet starałem się przekabacić Mateusza, żebyśmy się przespali przed dalszą drogą ale tym razem nawet nie wchodził ze mną w polemikę – po prostu zarządził wymarsz. Czułem się już znużony po 7 godzinach wędrówki a z drugiej strony miałem świadomość, że w kolejnym budynku będzie można się ogrzać i odespać zaległości.

Szliśmy sobie plażą, co jakiś czas rozglądając się wokół za niedźwiedziami ale poza setkami reniferów nie było widać nic białego, co by się poruszało. Woda we fiordzie również była sporo niżej od poziomu sprzed dwóch dni i łudziliśmy się, że może przejdziemy mierzeję bez ściągania butów. Widok fiordu przypominał mi naszą niedawną przygodę, która miała miejsce jeszcze przed opuszczeniem kempingu w Longyearbyen. Nasi znajomi, Maciek oraz Leszek wypożyczyli sobie kajaki a po powrocie z wycieczki poprosili nas o odstawienie ich do portu. Byliśmy chętni, żeby rekreacyjnie przepłynąć się po arktycznym akwenie, jednak nie mieliśmy kombinezonów, które byłyby wysoce wskazane przy kontakcie z taką zimną wodą.

Po wykonaniu dosłownie kilku ruchów wiosłem zauważyłem zbliżające się do nas ze sporą prędkością stado białuch, na oko ze 20 sztuk. Arktyczne wieloryby, osiągające długość 5 metrów i wagę półtorej tony, kierowały się prosto na nas, raz po raz wychylając ponad lustro wody. W mgnieniu oka znalazły się zbyt blisko, abyśmy mogli po prostu z zadowoleniem i bez obaw je obserwować. Niektóre przepływały metr pod kajakiem i nie czułem się komfortowo, wyobrażając sobie kolizję wielkiej krowy, z moim canoe – zwłaszcza na wodach Arktyki! Na szczęście białuchy tylko nas wystraszyły i popłynęły dalej w kierunku ujścia fiordu a my mogliśmy ze spokojem dotrzeć do wypożyczalni, by wypakować kajaki i spacerem wrócić na kemping.

image
Autor z towarzyszem podczas krótkiej, lecz pamiętnej wycieczki kajakowej – źródło: Leszek

Tym czasem była sobota po północy i rozprawialiśmy, że moglibyśmy zamiast tego miejsca, być na jakiejś arktycznej potańcówie. A my nie dość, że na zimnym odludziu, to całkowicie na trzeźwo... niektórym ludziom byłoby to ciężko pojąć. Przy domkach usytuowanych na wybrzeżu fiordu cumowały motorówki – miejscowi tłumnie poprzypływali na daczę. W połowie drogi między chatami, kiedy doszliśmy do sławetnej mierzei, okazało się, że możemy zapomnieć o sposobie na Mojżesza. Zaliczyliśmy dodatkowe dwa wejścia do wody po kolana ale to nie miało już znaczenia, bo bliskość celu napełniała nas nieograniczonym wprost entuzjazmem.

U Rusanowa spodziewaliśmy się uświadczyć ślady wizyty Finów lub kogoś innego – w końcu podobno tyle osób odwiedza to miejsce. Tachałem ze sobą dwa kawałki drewna na trzonek od siekiery, która po naszej ostatniej wizycie uległa awaryjnemu skróceniu. Na wypadek jakby ktoś wypalił nasze wcześniejsze zapasy, zebraliśmy też na drodze do chaty dużą reklamówkę węgla. Jednak nie dostrzegliśmy dymu z komina a kamienie, blokujące drzwi wejściowe, stały dokładnie tak jak 3 dni temu, kiedy własnoręcznie je ustawiłem. Wtedy już całkiem zwątpiliśmy w porady kolegi z kraju Nokii i ostatecznie zrezygnowaliśmy z korzystania z jego wskazówek. Z marszu poszedłem do strumienia, by przeprać sobie kilka utytłanych błotem rzeczy, zanim jeszcze zacznę je suszyć nad piecem. Przed snem zdążyliśmy jeszcze zjeść grzanki prosto z pieca i powiadomić czekający w napięciu Internet, że szczęśliwie zakończyliśmy trzeci z czterech etapów wędrówki.

image
Zapis trasy trzeciego etapu wyprawy. Dystans 36 km pokonany w czasie 12 h

Do zobaczenia w następnym odcinku 26/08/2018 :-)


Jestem zwykłym śmiertelnikiem, a zanim to się ostatecznie potwierdzi... staram się żyć tak, jakbym jutro mógł dowiedzieć się, że mam raka. Długo zajmowałem się judo i czasem udawało mi się wygrać z kimś dobrym. W międzyczasie ukończyłem warszawską AWF. Od paru lat pracuję z ludźmi, pomagając im być bardziej fit. Uwielbiam podróże i wyzwania!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport