trescharchi trescharchi
3420
BLOG

Bizancjum 2013.

trescharchi trescharchi Polityka Obserwuj notkę 83

 

…Premier wszędzie, gdzie będzie to możliwe, chce korzystać z rejsowych lotów…” – to słowa nieco zapomnianej już rzeczniczki rządu w 2007 roku, pani Agnieszki Liszki. Jej następca – wówczas sekretarz stanu – pan Graś wtórował: „…chodzi o zdrowy rozsądek, żeby było najtaniej…”. Sam pan premier obiecywał nową jakość w kwestii taniego państwa i zapewniał, że okres przepychu Bizancjum skończył się raz na zawsze. Jako ciekawostkę można dodać, że to była ta sama kampania w której padło tak wiele słów o miłości, o obniżeniu podatków, o powrocie emigrantów zarobkowych zza granicy i o abonamencie radiowo – telewizyjnym, że to niby „haracz”.  To był rok 2007. Raptem cztery lata później tygodnik „Wprost” wyliczył, że samoloty rządowe fruwały na trasie Warszawa – Gdańsk przynajmniej 370 razy. Często oznaczało to również, że samoloty robią „puste przebiegi” powracając do bazy bez premiera na pokładzie. Dziennikarze obliczyli, że loty pana premiera do domu kosztowały polskiego podatnika ponad sześć milionów złotych i nijak się miały do pięknych obietnic tego prawdomównego, tak wiele mówiącego o odpowiedzialności człowieka. Ale skoro pan premier bez cienia żenady daje „dobry przykład”, to dlaczego nie korzystać mają inni?

Prasa dokopała się do rachunków marszałka Senatu, pana Borusewicza za przewozy lotnicze. Pan marszałek niejako powiela trasę pana premiera, bo też śmiga do Gdańska i z powrotem. Od 2007 roku, kiedy piastuje swoją funkcję aż do stycznia bieżącego roku latał 713 razy. Czyli mniej więcej co trzy dni zasiadał w samolocie; jeśli odczuwa lęk przed lataniem, to należy mu tylko współczuć, że mimo wszystko przełamuje opory i z odwagą wypełnia swoje obowiązki. Bo zdaniem Kancelarii Senatu wszystkie 713 lotów było związane z obowiązkami służbowymi. Aczkolwiek nie raz, nie dwa, tylko ponad trzysta razy zdarzyło się, że pan marszałek leciał do Gdańska i wracał do stolicy tego samego dnia. Być może pan marszałek lata po prostu do swojego biura senatorskiego, ale w tej kwestii trzeba dopytać świetnie zorientowaną panią Ewę Kopacz. Pani marszałek Sejmu zapytana o wyjątkowo częste loty pana premiera Tuska do Trójmiasta odparła, że owszem, pan premier lata rządowym samolotem do domu, ale tylko po to, by pracować w swoim biurze poselskim. Dziennikarze rzecz sprawdzili i przekonali się, że złapać pana premiera w biurze trudniej niż przeziębienie w lipcu. Pani marszałek więc albo kłamała w żywe oczy (w tym akurat ma doświadczenie), albo żyje w rzeczywistości alternatywnej, albo wreszcie nie ma bladego pojęcia jak tłumaczyć wyrzucanie przez swojego szefa publicznych pieniędzy w błoto. Każda z odpowiedzi dyskwalifikuję ją jako urzędnika zaufania publicznego, o marszałkowaniu Sejmowi nie wspominając.

Niemniej, jak twierdzą rozmówcy dziennikarzy, z panem marszałkiem Borusewiczem wcale nie jest taka prosta sprawa. Obowiązki służbowe obowiązkami, ale ponoć temu zasłużonemu politykowi zdarza się wracać do domu po to, by wyprowadzić swojego psa na spacer, albo po prostu zajrzeć, co słychać, w zakupach pomóc, herbatę wypić. Oczywiście kultywowanie życia rodzinnego jest godne pochwały, niemniej koszt takich wypraw – 380 tysięcy złotych – powoduje pewną konfuzję. Smutno się ogląda, jak człowiek z piękną kartą solidarnościową, walczący niegdyś z oderwaną od problemów zwykłych Polaków komuną postępuje teraz dokładnie tak, jak ona. Też zamyka się w wieży z kości słoniowej, też powiela – jak niemal cała klasa polityczna w Polsce – arogancję i butę. Może dlatego Kancelaria Senatu nie zniżyła się do odpowiedzi na pytania dziennikarzy, po co tak naprawdę pan marszałek fruwa za ciężkie pieniądze.

To jest zawsze kłopotliwy temat. Ewentualny krytykant może od razu zostać zakrzyczany: no jakże to, przecież ci ludzie mają swoje obowiązki, ich czas jest na wagę złota, a ty chcesz odmówić im prawa do szybkiego przemieszczania się? Otóż nie. Mają prawo do lotów samolotami. Ci najważniejsi powinni mieć też prawo do własnego środka transportu, by uniknąć poronionych sytuacji z pakowaniem się kilkudziesięcioosobowej delegacji do zwykłego rejsowego kursu. Ale nie mają prawa, i na to nie ma zgody, by swoją pozycję nadużywać do prywatnych celów, w dodatku kłamliwie zasłaniając się „obowiązkami służbowymi”. Tak nie powinno być. I trzeba to co poniektórym politykom, którzy zapadli już na „chorobę bizantyjską” kulturalnie wytłumaczyć przy urnie wyborczej.

trescharchi
O mnie trescharchi

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (83)

Inne tematy w dziale Polityka