O panu Guentherze Lorenzie usłyszałem dziś po raz pierwszy w życiu. I już wiem, że ów dżentelmen zapadnie mi w pamięć na bardzo długo. Pan Lorenz jest bowiem szefem jednego ze związków zawodowych funkcjonujących wśród urzędników Rady Unii Europejskiej. W obliczu tego co dzieje się w Hiszpanii, Grecji czy na Cyprze związkowiec wypowiedział słowa, które muszą szokować: „kraje członkowskie idą zdecydowanie za daleko” – rzecz rozchodzi się o cięcia w unijnej administracji na lata
2014-2020. Program oszczędności popiera dziewięć państw –
w tym Niemcy, Wielka Brytania i Francja, zatem szansa na postawienie na swoim jest bardzo duża. Związkowcy unijni liczyć mogą jedynie na poparcie Belgii, Luksemburga – co zrozumiałe, bowiem kraje te goszczą administrację unijną i urzędnicy wydają swoje pensje u nich – oraz….Polski, która wprawdzie zgadza się na ograniczenie warunków awansu europejskich biurokratów ale dopiero wówczas, gdy odpowiednia liczba Polaków osiągnie wysokie stanowiska.
A jest o co walczyć. Sekretarka może liczyć na od 3 do 5 tysięcy euro miesięcznie. Kierowcy i ochroniarze zarabiają do 4 tysięcy euro (więcej, niż polski premier). Dyrektorzy biur zarabiają nawet 18 tysięcy euro. W dodatku każdy urzędnik może otrzymać tak zwany dodatek rozłąkowy (16 procent pensji) – żeby było ciekawiej, otrzymać go może nawet urzędnik pracujący i żyjący w Brukseli od kilkunastu lat, który na dobre wsiąknął już w to piękne miasto i rozłąki żadnej nie odczuwa. Taki unijny biurokrata co dwa lata automatycznie awansuje w hierarchii zatrudnienia oraz pokrywa tylko 1/3 kosztów swojej przyszłej emerytury. Zwolennicy zaciskania pasa domagają się skasowania tegoż systemu automatycznej promocji, podwyższenia wieku emerytalnego do 67 lat (obecnie 63) i zwiększyć finansowanie funduszu emerytalnego przez beneficjentów do 45 procent.
Związkowcy odpowiedzieli wczoraj strajkiem. I nie wykluczają kolejnych protestów, w które włączyć się mogą również urzędnicy Komisji Europejskiej i obsługa Parlamentu Europejskiego. Tymczasem dzisiaj rano ambasadorowie krajów unijnych przyjąć mają mandat do negocjacji z europarlamentem w sprawie nowych warunków pracy dla urzędników – warunków skrojonych i pasujących na czasy kryzysu. Obrońcy przywilejów podnoszą częsty w takich wypadkach argument: jeśli tak „drastycznie” obniżymy warunki zatrudnienia, żaden z ekspertów nie przyjdzie do nas pracować, będziemy musieli wybierać spośród ludzi mniej wykwalifikowanych. Chciałbym tylko nieśmiało zauważyć, że dotychczasowe warunki zatrudnienia – jak rozumiem, preferencyjne – nie dość, że nie przyciągnęły ludzi rozgarniętych to jeszcze promowały biurokratyczną miernotę, na którą narzekają w prywatnych rozmowach właściwie wszyscy mający kontakt z unijnymi instytucjami.
No i rzecz najważniejsza – dawanie dobrego przykładu. Tak po ludzku można oczywiście zrozumieć takich zasiedziałych po piętnaście, dwadzieścia lat na wygodnym stołku; nie mają ani kompetencji ani energii do poszukiwania pracy gdzie indziej. Bo też i po co, skoro Unia – za pieniądze ze składek wszystkich członków – zafundowała im cieplarniane warunki? Dlatego owi brukselscy wygodniccy na pewno mają powody do zdenerwowania na sam dźwięk słowa „redukcje” i „oszczędności”. Ale skoro wymaga się od Cypru i Grecji zaciskania pasa do granic możliwości, to wypadałoby zacząć od siebie. Skoro przyklaskuje się – a niektórzy twierdzą wręcz, że inspiruje – przedłużeniu wieku emerytalnego w Polsce, to dlaczego rękami i nogami unijna kasta urzędnicza broni się przed przedłużeniem czasu swojej pracy?
Jako się rzekło – front żądających zmian jest silny i skupia najpoważniejszych graczy w całej Unii. Miejmy przeto nadzieję, że nie ugną się przed obietnicami kolejnych strajków i doprowadzą do znaczących oszczędności. Bo teraz (zwłaszcza będąc fizycznie w Brukseli) można odnieść wrażenie, że Unia powstała nie dla dobra swoich obywateli, jeno dla dobra swoich urzędników.
Inne tematy w dziale Polityka