Nieco historii
Cuda to jeden z równie podstawowych, co kontrowersyjnych fenomenów w religiach świata. Nic więc dziwnego, że wzbudzają one od wieków namiętności nie tylko rzesz wiernych, lecz także badaczy.
Skąd te kontrowersje? Mają one źródło w samej istocie cudu, zwłaszcza w jego scholastycznym, (ściślej: tomistycznym) rozumieniu: „Cud, nadzwyczajne i zewnętrzne, (tzn. nie mogące być doświadczalnie, zmysłowo poznane) wydarzenie, które wykracza poza możliwości przyrody i dlatego można je wytłumaczyć tylko przez bezpośrednią działalność Boga. Cuda uważa się za zewnętrzny sprawdzian i cechę wiarygodności Objawienia.” (Ks. M. Kowalewski, Mały słownik teologiczny). Zatem - mówiąc zwięźlej - cud ma być w pewnym sensie „empirycznym” dowodem na istnienie Boga. Jest luką, wyłomem uczynionym przez Boga w prawach natury, by w ten sposób umocnić nas, maluczkich w wierze.
Ta koncepcja z oczywistych powodów nie satysfakcjonowała wszelkiego autoramentu materialistów, zwłaszcza zaś pozytywistów, którzy - by się tak górnolotnie wyrazić - w empirii złożyli całą swą nadzieję. Scholastyczne koncepcje okazały się grząskie także dla teologów, pośrednio osłabiając atrybut doskonałości Stwórcy, skoro musi On raz po raz interweniować w świat poprzez zawieszanie ustalonych w nim praw (konstruktor telewizora, w którym dla zmiany kanałów należałoby za każdym razem wymieniać podzespoły nie cieszyłby się najlepszą renomą). Z kolei zwolennicy tezy o Bogu ukrytym, niedostępnym dla doznań o charakterze empirycznym także - z oczywistych powodów - nie byli w stanie zaakceptować wizji Stwórcy - Wiecznego Majsterkowicza.
Scholastyczna „fizyka cudów” prokurowała mechanizm dla teologii bardzo niebezpieczny, przeto skrzętnie wykorzystywany przez prądy racjonalistyczne. Myślę tu o pokusie tłumaczenia poprzez cud wszelkich zjawisk, których nauka na danym poziomie rozwoju wyjaśnić nie umiała. Wizja „Boga w defensywie” cofającego się przed gwałtownie ekspandującym obszarem oświetlonym przez naukę aż dopraszała się prostej ekstrapolacji: trzeba jedynie czasu, by nauka oświetliła wszystko. Ten poznawczy optymizm pozwalał ojcom europejskiego racjonalizmu wypowiadać zdania pokroju „Bóg? Dla mnie ta hipoteza jest zbędna”.
Wobec naporu prądów pozytywistycznych teologowie wycofali się na „z góry upatrzone pozycje”, lansując koncepcję całkowitej przepaści między naukami przyrodniczymi a metafizyką. Temat mechanizmów rządzących cudami przezornie omijano, akcentując rolę cudu jako znaku Bożego. Zwrócono się do źródeł - czyli do Biblii. Autorzy Ksiąg Objawionych zarówno Starego jak i Nowego Przymierza nie pojmowali cudu w sensie scholastycznym. Aby to zrozumieć, trzeba zauważyć, że świat w pojęciu biblijnym nie jest doskonałą, raz na zawsze wprowadzoną w ruch maszyną, lecz ciągle pozostaje w zależności od Stwórcy - zatem nie tylko początek, lecz i aktualne trwanie zawdzięcza woli Bożej. Cud nie łamie praw natury, lecz je doskonali. Nie przeciwstawia się siłom stworzenia, lecz ułatwia ich pełną realizację (zob. Ks. J. Kudasiewicz, Biblia, historia, nauka, Znak, 1987, s. 345 i nast.).
Idąc tym tropem, rozszerzono pojęciowy obszar słowa „cud”: „Cały świat stworzony ze swym ustalonym porządkiem (Jer 32,36 n) jest „cudem” (Ps 89,6) i „znakiem” (Ps 65,9) podobnie jak (owe) niezwykłe interwencje Boga w historii” (Słownik teologii biblijnej, Pallotinum 1982, s.163).
Myśląc prostolinijnie...
Pachnie to nieco słowną ekwilibrystyką. Myśląc prostolinijnie i tak normalnie po ludzku, bierze nas ciekawość: w jaki sposób doszło do rozmnożenia chleba? Jakie mechanizmy wykorzystał Chrystus, chodząc po wodzie? Czy Zmartwychwstanie jest rzeczywiście jakimś buntem przeciwko fizyce tego świata? Czujemy różnicę między tymi zdarzeniami a normalnym porządkiem rzeczy, dostrzegamy ich „nienaturalność”. Trzeba to wyraźnie oddzielić od aspektu teleologicznego i symbolicznego cudów. Są one w sposób nie budzący wątpliwości ważniejsze dla teologa, dla wierzącego (...czy figa nie rodząca owocu uschła natychmiast (Mt. 21,19), czy nieco później (Mk 11,20), nie ma to żadnego znaczenia; ważna jest lekcja, którą kryje w sobie jakieś symboliczne działanie” - tamże). Nie zamierzam tej hierarchii ważności kwestionować. Zgadzam się też ze zdaniem „świat jest Znakiem, Sygnałem, Świadectwem”, bo nie umiem go - samego w sobie - wytłumaczyć. Lecz jakoś nie umniejsza to mej chęci poznania odpowiedzi na podobne sformułowanym wyżej pytania.
Sparzeni na długiej serii porażek w potyczkach z przyrodnikami teologowie zastosowali taktykę ślimaka. Ogłosili swoistą „dychotomię” Rzeczywistości: świat materialny to jedno, transcendentny - drugie. Teolog nie ma kompetencji wypowiadania się w kwestii praw rządzących pierwszym, fizyk - na odwrót. Osiągnięty dziejowy kompromis bardzo służy obu stronom, położył bowiem kres nie tylko stosom dla heretyków; także wszelkiej maści „naukowym światopoglądom”. Mniej jednak służy „szaraczkom” (myślę tu o szaraczkach wierzących, jako że ateiści problem transcendencji w ogóle mają z głowy) którzy, myśląc zdroworozsądkowo, wyczuwają tu jakiś dysonans: toć Biblia mówi o tym, że Bóg jest w ciągłej relacji ze swym stworzeniem, więc gdzie miejsce na przepaść? Gdzie Odkupienie, gdzie Paruzja?
Na ostatnie pytanie teologowie ochoczo odsyłają do Apokalipsy. Koniec świata jest dla nich jakimś kosmicznym kataklizmem, kolapsem obracającym wniwecz świat materialny. Oczywiście, taka Paruzja to cud cudów, ostateczne i całkowite zawieszenie praw przyrody. Znów kłania się scholastyka.
Czy tak być musi? Czy jest tu miejsce na harmonię między fizyką i metafizyką? Czy można pomyśleć świat, w którym zjawiska, wyglądając nienaturalnie, cudownie, opierają się na prawach w tym świecie immanentnych, choć może dotąd tylko wirtualnie? Czy jest do pomyślenia model świata, którego prawa ewoluują, są zmienne w czasie? Czy jest do pomyślenia „nowa fizyka cudów” nie domagająca się nadzwyczajnych interwencji Stwórcy w każdym wyglądającym na nadnaturalne zjawisku, lecz z drugiej strony wolna od płaskich racjonalizmów w stylu Kosidowskiego?
Pozytywnej odpowiedzi na te pytania nie otrzymamy z pewnością wśród „apokaliptyków” (nazywam tak zwolenników „dychotomii” Rzeczywistości, stale obecnego, niezmiennego w czasie napięcia między światem materialnym a transcendentnym, zwolenników Paruzji - kosmicznego kolapsu). Istnieje jednak nurt przeciwny. Można by rzec, że ma on pewne podstawy naukowe, gdyż wywodzi się z obserwacji nad trendami we Wszechświecie.
Ewolucja: od prostoty ku złożoności
Bodaj najdonioślejszą konsekwencją nowożytnej nauki jest spostrzeżenie: świat jest procesem. Aby wagę tego, zda się truizmu, uświadomić, trzeba pamiętać, że przez całe tysiąclecia dominowała myśl o niezmienności świata (pominąwszy zdarzające się od czasu do czasu intuicje filozofów obwieszczających zdania pokroju „panta rei”). Nie mieściła się w głowie myśl, że dzieło doskonałego Stwórcy może ulegać zmianom - te bowiem przypisywano tworom niedoskonałym. Wrażenie owej niezmienności potęgował obraz nieba - od stuleci niewzruszony układ gwiazd. Trzeba było astrofizyki spektralnej, by udokumentować ewolucję gwiazd. Ona też pozwoliła odkryć, że Wszechświat nie znajduje się bynajmniej w stanie kinematycznej równowagi - lecz ekspanduje.
Ewolucja Wszechświata stała się oczywistością jeszcze przed II wojną światową. Znacznie wcześniej udokumentowano mechanizmy ewolucyjne na ziemi - w świecie biologii. A potem stało już oczywiste, że ewolucja - to zjawisko w świecie uniwersalne. Występuje na każdym poziomie organizacji materii - od kwantowego po kosmiczny.
Teologowie długo nie mogli strawić tej nowej, zdawałoby się sprzecznej z Biblią wizji świata. Kto wie, czy to m. in. nie ona właśnie przyczyniła się do owej „strategii ślimaka” owocującej dychotomiczną koncepcją Rzeczywistości. Tymczasem syntetyczne spojrzenie na różnorakie występujące w świecie mechanizmy ewolucyjne pozwala wyłonić prawidłowości, które teologa właśnie powinny bardzo zainteresować, więcej - rozbudować arsenał jego argumentacji. Przecież ewolucja na każdym szczeblu rozwoju jest procesem prowadzącym do powstania wyżej zorganizowanych form materii. Wszechświat nie zmierza zatem bezładnie „byle gdzie”, lecz w konkretnym, jednoznacznie określonym kierunku. Potocznie mówilibyśmy tu o celu.
Mówiąc o ewolucji, nie sposób pominąć człowieka. Póki co, jest on - tu wszyscy zdają się zgadzać - jej ukoronowaniem. Rodzi się jednak pytanie - co dalej? Czy motor ewolucji zatrzyma się, czy, prąc nadal, wytworzy nowy gatunek „nadludzi”? Stanisław Lem artykułuje hipotezę zakładającą, iż ewolucja biologiczna, tworząc gatunek homo sapiens osiągnęła kres możliwości. Postęp jednak jest możliwy, choć dzięki podstępowi: następny wytwór powstanie... dłońmi człowieka. Komputer, praprzodek sztucznej inteligencji - oto nowa alternatywa, jaką serwuje nam rodzimy filozof o naukowo-fantastycznej proweniencji!
Lecz istnieje tu inna alternatywa. Już wcześniej zdarzało się, że mechanizmy popychające materię ku wyższym formom organizacji zmieniały się skokowo, np. inne stymulatory działały w ewolucji kwantowej (wczesna faza Wszechświata), inne w ewolucji chemicznej, jeszcze inne w biologicznej. Ku takiej koncepcji skłania się Teilhard de Chardin, francuski jezuita, paleontolog, wielki mistyk i myśliciel. Dokonana przezeń synteza intuicji i wiedzy przyrodniczej wypchnęła go poza obręb jakiejkolwiek paradygmatyki, skutkiem czego myślenie Teilharda było obce obu stronom - zarówno teologom (nacierpiał się on sporo od ówczesnej hierarchii, dla której był niewygodny, przeto wysyłano go byle dalej, m.in. do Chin, gdzie zapisał się jako współodkrywca tzw. człowieka pekińskiego), jak i przyrodnikom, którzy nigdy nie traktowali jego pomysłów serio, umieszczając je w getcie mistyki.
Tymczasem wizja Teilharda, prowokując niezwykłą śmiałością, posiada klarowną logikę właściwą intelektualistom, którzy odebrali solidne przyrodnicze wykształcenie. Wydaje się być coraz świeższa. W czym należy upatrywać owej mocy?
Teilhard wystartował od spostrzeżenia będącego obecnie truizmem: ewolucja jest procesem realizującym się na każdym poziomie rzeczywistości kosmicznej. Patrząc tak szeroko można pokusić się o poszukanie jej cech wspólnych. Teilhard zauważył, że na każdym poziomie działa identyczny mechanizm dialektyczny: dywergencja - konwergencja – wyłonienie nowej jakości.
Jak przystało na wizjonera, Teilhard stosuje do objaśnienia swej koncepcji niezwykle obrazowy, poetycki język (kto wie, może to właśnie temu językowi zawdzięcza ów „epitet” wizjonera?). Myśląc o uniwersalnych, immanentnych we Wszechświecie mechanizmach ewolucyjnych, stosuje określenie „zwijającego się” Wszechświata. Gdzie indziej używa obrazu-modelu wznoszącej się spirali zbieżnej w Ognisku. Celem i Ogniskiem ewoluującego Wszechświata jest punkt Omega - czyli Chrystus Kosmiczny.
Wznoszenie się po spirali opisuje sens prostej prawidłowości ewolucji: prowadzi ona zawsze w jednym kierunku: ku wyższym formom organizacji materii. „Wszechświatem włada nie tylko rozpaczliwa entropia, o której wciąż słyszymy, a która redukuje wszystko do form najbardziej elementarnych i najbardziej stałych. Z tego deszczu popiołów wynurza się, wznosząc się wyżej, jakiś kosmiczny wir, w którym tworzywo wszechświata, wykorzystując preferencyjny rozkład losowy, skręca się i zwija coraz ciaśniej w coraz bardziej złożone i coraz bardziej ześrodkowane skupiska” (Pierre Teilhard de Chardin, Zbieżność wszechświata, w zbiorze „Moja wizja świata, IW Pax,1987, s. 357). Teilhard używa także określenia „przebóstwiania” świata. W Jego optyce Zbawienie jest również procesem; świat ewoluując, wydaje z siebie owoce materii coraz bardziej złożone (zatem doskonałe), coraz mocniej „przesiąka” pierwiastkiem duchowym.
W różnych fazach ewolucji działają różne stymulatory decydujące o rozwoju. Np. w fazie biologicznej postęp był możliwy poprzez współdziałanie dwóch zjawisk: zmienności gatunków (mutacje genów) i doboru naturalnego (walka o byt). Według Teilharda, z chwilą pojawienia się człowieka (etap hominizacji) ewolucja dokonuje się już nie w płaszczyźnie biologicznej, lecz duchowej, zaś jej stymulatorem jest Miłość. Ona to ma doprowadzić do pełnej duchowej integracji świadomości, co jest zasadniczym celem Wcielenia (jedna owczarnia i jeden pasterz).
„Na obszarze naszego doświadczenia człowiek jest jedyną istotą żywą, która nie tylko wie, lecz nadto wie, że wie”. („Moja wizja świata”, s. 174). Człowiek dysponuje świadomością. Od tego momentu następuje rozwój noosfery: warstwy duchowej (myśli) na ziemi. To ona stanowi obecnie środowisko działań ewolucji.
Między duchem a materią
Świadomość jest produktem wysoko zorganizowanej materii. Wyłoniła się w toku jej ewolucyjnych przeobrażeń, lecz w jej ponadmaterialny (duchowy) charakter nikt nie wątpi, choć przypisuje się jej różny status ontologiczny. Czy jednak istnieje jej realne i bezpośrednie oddziaływanie na materię? Realne - to znaczy pozostawiające skutek materialny. Bezpośrednie - to znaczy bez udziału „przekaźnika” (np. człowieka, który wprowadzony w stan ekstazy na koncercie rockowym demoluje krzesła na widowni).
Twierdzącej odpowiedzi na to pytanie udziela parapsychologia. Znamy możliwości telekinetycznych „siłaczy” łamiących siłą woli łyżeczki. Słyszymy o podrygujących stołach w seansach spirytystycznych. Lecz słyszymy także sceptyczne opinie naukowców, oskarżenia o szarlatanerię, iluzjonistyczne oszustwa... Gdzie leży prawda?
W odpowiedzi na szereg negatywnych wyników naukowych eksperymentów wierzący w autentyczność parapsychologicznych zjawisk wysuwają argumenty o zakłócającym wpływie właściwego metodologii pozytywnego poznania sceptycyzmu. Skoro czynnikiem mającym wpływ na zachowanie się materii jest tu wiara, wola (atrybuty świadomości), to rzeczywiście sceptycyzm nie sprzyja powodzeniu eksperymentu.
Istnieje silna pokusa, by część cudów (zwłaszcza tych opisanych w Ewangelii) tłumaczyć mechanizmem oddziaływania świadomości na materię. Chrystus wielokrotnie podkreśla znaczenie wiary uzdrawianego, a w Nazarecie, wobec bardzo niesprzyjającej, sceptycznej aury wydaje się być bezsilny: „I niewiele zdziałał tam cudów z powodu ich niedowiarstwa” (Mt 13,58).
Kwestionując totalnie możliwość jakiegokolwiek bezpośredniego oddziaływania świadomości na materię, pozostawiamy bez wyjaśnienia wiele zjawisk, których udokumentowanie jest bardzo solidne. Weźmy choćby korelację między zaufaniem do lekarza a skutecznością jego leczenia. Zaobserwowano przed laty w Afryce pewien paradoks: skuteczność miejscowych czarowników była większa niż białych lekarzy uzbrojonych w moc racjonalnej, opartej na pozytywnej nauce medycyny. Jedynie czynnik wiary może go skutecznie wyjaśnić. Również fenomen wszelkiej maści Harrisów, bioenergoterapeutów nie daje się objaśnić bez udziału pewnej sprzyjającej psychicznej aury (czasem wręcz psychozy).
Sama intuicja podpowiada, że skoro świadomość jest owocem wysoko zorganizowanej materii (jesteśmy, jak powiada Ditfurth „dziećmi Wszechświata”), to byłoby czymś nienaturalnym, wręcz dziwacznym, gdyby między duchem a materią występowała jakaś drastyczna szczelina, nieciągłość.
Tymczasem postawienie choćby hipotezy o istnieniu takich powiązań jest z punktu widzenia nauki pozytywnej niepurawnione. Paradygmatyka, a za nią i metodologia fizyki są zbyt mało elastyczne. Fizyka bowiem - to nauka badająca mechanizmy w świecie materii - zatem jeden z podmiotów takiej hipotezy już leży poza granicami jej kompetencji i zainteresowań.
Lecz fizyka może obserwować potencjalne efekty takich oddziaływań. Przypomina to trochę sytuację badań nad cząstkami elementarnymi. „Zobaczyć” wprost ich nie można, owszem, lecz ślad, jaki pozostawiają - tak (komora Wilsona).
Większość tzw. „poważnych” fizyków dystansuje się od parapsychologii. Wydaje się jednak, że skutki tego nie działają w interesie samej fizyki. Prędzej czy później z problemem wypadnie się zmierzyć (kiedyś taką nadzieję dawała biofizyka, teraz optymizm nieco chyba osłabł). Obecnie jednak pole oddano w ręce „amatorów” dziarsko i bez zahamowań szermujących quasinaukową terminologią. Mamy więc pola bioniczne, siły lub energie kosmiczne - słowem bełkot profanów, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że wszelkie te pojęcia obłożone są rygorem metodologicznej ścisłości i stosowanie ich w takich przypadkach ma wyłącznie sens poetyckiej alegorii.
Parafizyka: szarlataneria, czy nadzieja?
Istnieją jednak na terenie fizyki (lub w bliskich jej okolicach) teorie i hipotezy rokujące nadzieję, że podejmowanie prób metodologicznie poprawnego wyjaśnienia owych zjawisk nie będzie bezowocne. Chciałbym tu zwrócić uwagę na dwie. Pierwej jednak zauważmy, że wytłumaczalność cudów jest „od biedy” możliwa już od czasów Boltzmanna i Maxwella (ściślej - od dokonań w dziedzinie termodynamiki statystycznej). Prawdopodobieństwo tego np. że w podgrzewanym kociołku woda zamarznie jest, co prawda niezwykle znikome, lecz niezerowe.
Znaczenie prawdopodobieństwa w fizyce okazało się jednak bardziej fundamentalne, niżby to miało wynikać z modeli termodynamiki statystycznej, opisującej, koniec końców, makroskopowe stany układów fizycznych. Początek wieku dwudziestego przynosi przełom: kwantowy model rzeczywistości. Wbrew intuicyjnym oczekiwaniom fizycznych autorytetów (Einstein: „Bóg nie gra w kości”), prawdopodobieństwo staje się immanentną cechą mikroświata. Okazuje się wręcz, że nie ma czegoś takiego, jak orbita elektronu; możemy jedynie mówić o maksimum prawdopodobieństwa (funkcja falowa w równaniu Schrodingera jest duża tam, gdzie prawdopodobnie znajduje się cząstka). Okazuje się, że równoczesny pomiar pędu i położenia cząstki a priori nie może być dowolnie dokładny (zasada nieoznaczoności Heisenberga).
Objaśnienie wszelkich zjawisk występujących w świecie (również makroskopowych) musi rozpocząć się na poziomie elementarnym, czyli kwantowym. Jeśli zatem gdziekolwiek należy poszukiwać fundamentalnych mechanizmów oddziaływania świadomości na materię, to tu właśnie. Kierując się tym, niektórzy badacze poszukują „łącznika” między świadomością, która jest wielkością niefizyczną, lecz realną, a rzeczywistością materialną. Amerykański fizyk, laureat Nagrody Nobla z 1973 r Brian D. Josephson zaproponował hipotezę o dwojakiego rodzaju zmianach jakim podlegać może funkcja falowa. W warunkach „normalnych” jej ewolucja jest zgodna z równaniem Schrodingera (określa ją operator zwany hamiltonianem). Natomiast „przy obserwacji” (czyli przy udziale czynnika świadomości) hamiltonian zmienia się drastycznie i funkcja ta (wektor stanu) ulega kolapsowi. (Laurence M. Beynam, Fizyka kwantowa i zjawiska paranormalne).
Myśl tę rozwinął inny fizyk amerykański, Evalyn H. Walker. W zbudowanym przezeń modelu (a właściwie teorii świadomości) poniżej klasycznego (obserwacyjno-teoretycznego) poziomu kwantowego istnieje poziom subkwantowy; jest to miejsce, gdzie lokuje się wszelkie doświadczenie podmiotowe. Świadomość pozostaje tu w oddziaływaniu ze światem fizycznym poprzez wektor stanu opisujący oddziaływania kwantowo-mechaniczne (tunelowanie elektronów), które stanowią o działaniu synaps (podstawowych elementów mózgu) jako przełączników.(zob. E. H. Walker, N. Herbert, Zmienne ukryte na zbiegu fizyki i zjawisk paranormalnych)
Sedno proponowanych tu modeli objaśniających oddziaływanie świadomości na realizację procesów kwantowych leży w założeniu różnicy zachowania się cząstek pod wpływem świadomości; różnica owa wynika z ”odchylenia” biegu zdarzeń od najbardziej prawdopodobnego toru (jaki zaszedłby w stanie „czystym”) Świadomość działa tu zatem jako swoisty „wzmacniacz prawdopodobieństwa”.
Koncepcja ta bardzo koresponduje z ciekawą interpretacją mechaniki kwantowej zaproponowaną przez H. Everetta III, J. A. Wheelera i R. N. Grahama. Interpretacja ta znana pod nazwą EWG oparta jest o nieskazitelny (w sensie matematycznym) model tzw. superprzestrzeni, której każdy punkt to cały wszechświat. Rzeczywistość realizuje się poprzez wybór kolejnych wirtualnie możliwych wszechświatów zgodnie z regułą maksimum prawdopodobieństwa. (zob. Fizyka kwantowa i i zjawiska paranormalne.)
Jeśli zastosować koncepcję Walkera (kolaps wektora stanu powodowany oddziaływaniem czynnika świadomości - woli) do modelu EWG, okaże się, że owo oddziaływanie to nic innego, jak „zepchnięcie” trajektorii, którą podąża realizowana rzeczywistość w kierunku innego - mniej prawdopodobnego punktu superprzestrzeni (wirtualnego wszechświata).
Na pierwszy rzut oka nie zdajemy sobie sprawy z powagi konsekwencji prawdziwości powyższych hipotez. Pierwsze implikacje podważają wiarygodność wszelkich eksperymentów (jeśli ktoś byłby uczuciowo zaangażowany w eksperyment, np. chciałby potwierdzić własną hipotezę, mógłby spowodować zmianę jego rezultatów!). Pominąwszy wszelkie inne konsekwencje (m.in. społeczne), zauważmy tylko, że zmieniłby się obraz świata w sposób równie przełomowy jak na początku wieku (newtonowko-kopernikańska koncepcja czasu i przestrzeni musiała ustąpić ze względu na konsekwencje mechaniki kwantowej i obu teorii względności). Subiektywizm nabiera tu nowych rumieńców. To już nie tylko zabawa z grą zmysłów (np. odurzonych halucygenami; ekstremalny obraz znajdujemy w ”Kongresie futurologicznym” Lema). To rzeczywisty wpływ zmysłów na materię!
Cud objaśniony?
Nas jednak interesuje tu możliwość wyjaśnienia mechanizmów cudów. Przy założeniu prawdziwości powyższych hipotez wydają się one oczywistymi. Raz jeszcze podkreślę, że wyjaśnienie takie w niczym nie deprecjonuje ich symbolicznego przesłania. Czy jednak owo wyjaśnienie nie desakralizuje cudów? Czy nie zabiera im boskich atrybutów?
Niewątpliwie tak - odpowiedzą „apokaliptycy”, zwolennicy przepaści między rzeczywistością materialną a transcendentną. Rzeczywiście, całkowita rozłączność sfer sacrum i profanum wyklucza takie rozwiązanie. Czy jednak owa rozłączność da się w ogóle utrzymać - choćby w perspektywie Wcielenia?
Zwolennicy wizji przebóstwiającego się w procesie ewolucji Wszechświata znajdą tu jednak wzmocnienie swych argumentów. Popatrzmy: rozwój teilhardowskiej noosfery to nasilająca się erupcja myśli, integrującej się świadomości. Im większy stopień integracji tym (należy sądzić) intensywniejsze jej oddziaływanie na materię. To, co kiedyś było cudem (stało poza granicami wytyczonymi przez fizykę), dziś staje się możliwe! I wcale nie mamy do czynienia z jakimś „zawieszeniem praw natury” - po prostu, poprzez wysiłek świadomości (wola, bardzo silna wiara) Rzeczywistość realizuje się innym torem (aktualizując inne wszechświaty wirtualne w superprzestrzeni EWG), niż bywa to w wypadku jego braku.
Bóg: Ojciec, czy Ryzykant?
Brnąc konsekwentnie w tym kierunku, musimy zadać pytanie o stabilność praw rządzących światem. Skoro bowiem Rzeczywistość jest procesem, może i prawa fizyki zmieniają się w czasie?
Taka wizja jest fizykom nieobca. Padają tu bardzo poważne hipotezy (np. kwestionuje się stałość stałych fizycznych). Padają też bardziej fantastyczne, choćby obraz Graczy kształtujących lokalnie prawa fizyki w „Nowej Kosmogonii” Lema.
Być może, powyżej pewnego poziomu koncentracji świadomości możliwa będzie kreacja praw fizyki. (Zauważmy, że poziom naszej wiary jest praktycznie zerowy; Chrystus wielokrotnie wypominał to swoim uczniom: „jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy...” (Mt 16, 20)). Prędzej czy później przypisane nam będą atrybuty Boga - taka nadzieja płynie z kart Ewangelii. Owa Myśl, która zrodziła świat niewątpliwie nas przekracza. Niewątpliwie ku Niej zmierzamy. Lecz czy dojdziemy tam w sposób ciągły, czy skokowy? Któż to wie? Możemy tylko sądzić, że - skoro świat jest procesem, dlaczego miałby się skończyć kolapsem? Skoro Bóg jest Ojcem, to czemu nie miałby stopniowo powiększać obszaru naszych możliwości – w miarę dojrzewania i wzrostu odpowiedzialności?
Patrząc na świat, trzeba mieć wiele optymizmu, by uwierzyć, że On nie robi tego zbyt pochopnie.
Moje zainteresowania koncentrują się wokół nauk ścisłych, filozofii, religii, muzyki, literatury, fotografii, grafiki komputerowej, polityki i życia społecznego - niekoniecznie w tej kolejności.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura