tsole tsole
822
BLOG

Pobożne życzenia - moje refleksje nad edukacją religijną

tsole tsole Kultura Obserwuj notkę 12

 

Jest to skrót artykułu opublikowanego gdzies przed 10 laty "W drodze". Zamieszczam go tu jako mój udział w dyskusji sprowokowanej przez p. Igora Janke; wydaje mi się, ze zawarte tu spstrzeżenia nie straciły na aktualności.
 
Trafił do mnie zestaw postulatów spisanych przez katechetę podczas je­go rozmowy z matką dziecka V klasy Szkoły Podstawowej. Oto on:

Podręczniki powinien dać katecheta.
Nie powinno się nic pisać na religii.
Nie powinno być zeszytów ćwiczeń.
Nie powinno się wystawiać ocen.
Z dziećmi trzeba tylko śpiewać, malować, kolorować.
Nie można dzieciom zadawać nic do domu, bo mają inne lekcje.
Trzeba chodzić z dziećmi na wycieczki.
Katecheta powinien grać na gitarze, śpiewać - to by dopiero była religia a nie taka nuda!
Nie wolno stresować dziecka poprzez pytanie czy sprawdzanie zeszytów.
Dzieci muszą siedzieć cicho na innych lekcjach, a religia jest od tego, aby się wygadały, bo przecież jest niemożliwe być cicho przez tyle godzin.
Po co rok w rok nowy katechizm (chodzi o podręcznik religii), przecież powinien być jeden, od pierwszej do ósmej klasy.
Jak można na religii realizować jakiś program? Kto to wymyślił?

Karteczka z owymi postulatami pod znamiennym tytułem „Pobożne” ży­czenia krążyła pośród katechetów, wywołując reakcję zależną od tempe­ramentu odbiorcy, zawsze jednak jednoznaczną w swej wymowie: od uś­miechów politowania po wybuchy złości.
Tymczasem zestaw „pobożnych” życzeń podyktowanych katechecie, mimo swej pros­tackiej i infantylnej formy nie powinien być wyłącznie pretekstem do uśmiechów politowania i obnoszenia się z ubolewaniem: „zobaczcie z ja­kimi rodzicami przyszło nam pracować!”. Niewątpliwie stanowi on świa­dectwo o kondycji religijnej, intelektualnej i obyczajowej wcale licznej gru­py rodziców skażonych zachodnią modłą bezstresowego wychowania; sta­no­wi też jednak jakiś (może niezamierzenie, ale jednak) konstruktywny materiał do oceny kondycji nauki religii w szkołach.
Powrót religii do szkół miał swych zwolenników i przeciwników, a linia podziału wcale nie przebiegała wzdłuż granicy zwolennicy - wrogowie Koś­cioła. Duża część kapłanów i wiernych starszej daty uważała, że wraz z upad­­kiem komunizmu wszystko wróci do sytuacji sprzed wojny, że re­ligia w szkole to przecież powrót do tradycji polskiego etosu edukacyjnego (pamiętam zdumienie kapłana, który opowiadał mi, że dyrektorka szkoły przyjęła go w sposób „urzędowo chłodny”, gdy przyszedł załatwiać pierw­sze sprawy organizacyjne, tymczasem on oczekiwał entuzjazmu). Inni przy­po­minali, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Że Polacy przesiąkli już oświeceniowym myśleniem o państwie - nie za sprawą ko­mu­nizmu, lecz owego wieloletniego wzdychania za „eurorajem”. Jedni mó­wili, że religia w szkole to umocnienie mechanizmów ewangelizacji, że „opromieni” ona i ubogaci inne przedmioty nauczania, drudzy odpo­wiadali, że to zagrożenie dla niej samej, gdyż zostanie zredukowana do roli szeregowego przedmiotu w szkole, a nawet poniżej, bo przedmiotem bę­dzie nieobowiązkowym. Na to wszystko nałożył się brak programów i kadr umiejących te programy w nowej rzeczywistości realizować. Na domiar złego katecheci zostali chłodno przyjęci przez grono nauczycielskie, w któ­rym dominowała opcja „lewicowa” („komunizująca” i „europeizująca”) ja­ko konkurenci nie tylko do „rządu dusz” ale i skromnego portfela.
Obserwując całą tę sytuację niejako z zewnątrz, muszę rzec, że właśnie katechetów żal mi najbardziej. Lawirujący między młotem rozwydrzonej młodzieży mającej świadomość bezkarności (patrz niżej) a kowadłem ro­dziców pokroju autorki naszych postulatów, rzadko mogą liczyć na wspar­cie Proboszcza zainteresowanego utrzymaniem dobrych stosunków z dy­rek­cją i - cóż tu ukrywać - z wpływowymi wiernymi, których pociechy z za­ło­żenia zawsze mają rację (a wychowuje je ulica, bo „tatuś i mamusia muszą przecież robić pieniądze, żeby dziecku niczego nie brakowało”).
W wielu przypadkach dzieci zachowują się na lekcjach religii tak skan­dalicznie, że gdy słyszę skargi katechetów na ten temat, zapiera mi dech w piersiach; otrzymałem bowiem solidne galicyjskie wychowanie, w któ­rym Dekalog (w tym IV Przykazanie) był oczkiem w głowie. Czasem nie­liczna garstka prowodyrów potrafi tak rozwydrzyć klasę, że przeprowa­dzenie lekcji jest niepodobieństwem. Na kulturalne uwagi katechetów (do­minują tu ludzie z dużą kulturą osobistą, często obarczeni nieśmiałością i dużą wyrozumiałością) nie ma reakcji, a jeśli już są to w stylu: „zrób mi co, a pójdę do dyrektora” (niewtajemniczonym wyjaśniam, że obecnie „tykanie” nauczyciela nie zalicza się w poczet grzechów ciężkich). Nie na­leży się temu dziwić, skoro z rzadkich przypadków zastosowania kary cie­lesnej robi się awanturę na całe województwo a nauczyciel uznany za zwy­rodniałego sadystę z miejsca dostaje wilczy bilet. Wszystko to z lubością roz­grzebują mass-media i dzieciaki mają nie lada widowisko, którego mo­rał umacnia ich tylko w przekonaniu o własnej bezkarności. Problem ten dotyczy także innych nauczycieli, ale oni mają jakąś metodę dyscyplino­wania klasy: „sadzenie luf”, która w przypadku katechetów wobec nieobo­wiązkowości przedmiotu religii jest nieskuteczna - pomijam tu już aspekt moralny tej „metody”, oraz zgorszenie, jakiemu ulegają nasze pociechy („Masz dwóję z matematyki, bo byłeś niegrzeczny”. Dawniej za bycie niegrzecznym klęczało się na grochu a dwója była za brak wiedzy. Marna to szkoła, która nie rozróżnia tak elementarnych rzeczy).
Oczywiście, wszelkie informacje o nagannym zachowaniu dziecka są bar­dzo często przez rodziców przyjmowane z niedowierzaniem, nierzadko też z agresją. A nawet jeśli daje się temu wiarę, padają usprawiedliwienia, które nadają się raczej do kabaretu niż życia: „nie pękaj, Jasiu, ja w twoim wieku też taki byłem i zobacz że wyrosłem na ludzi” (wezwany na rozmowę ojciec do swego dziecka, w obecności katechetki). Albo: „Proszę pani, nasze dzieci są może hałaśliwe, ale za to bardzo inteligentne!” (głos na spotkaniu rodziców z katechetą).
Generalizowanie tego zjawiska krzywdziłoby wiele dzieci i ich ro­dziców. Rzecz w tym, że owa garstka „czarnych owieczek” potrafi na tyle skutecznie „namieszać”, że z lekcji religii nie skorzysta nikt. Dzieci są bar­dzo podatne na efekt „owczego pędu”. Zdarza się, że taka „owca” jest nie­o­becna i klasa odmienia się nie do poznania. Niestety, nauczyciele i kate­checi nie mają w dyspozycji żadnego skutecznego środka dyscyplinują­cego. Młodych szkolnych rozrabiaków tzw. prawa dziecka chronią równie skutecznie jak kryminalistów prawa człowieka.
Najbardziej przerażające jest jednak to, że nie zaznając znikąd wsparcia, katecheci okopali się na pozycjach obronnych i podejrzliwie (a nie­rzadko wrogo) reagują na wszelki krytyczne uwagi o przedmiocie religii, metodyce, sposobie jego prowadzenia itp. Na zarzut, że dzieciaki nie lubią chodzić na religię, bo lekcje są nudne odpowiadają więc, że taki jest program, który muszą realizować i trywializują problem („dziś dzieciaki to by chciały, żeby im tylko śpiewać i puszczać filmy”). Leczą swe frustracje wyłącznie poprzez użalanie się w swoim lub rodzinnym gronie, jakby odar­ci z wiary, że szersza próba reakcji na widziane zło może przynieść owoce. Gdy ich pytam: „macie kapłanów, proboszczów, biskupa”, odpowiadają: „oni dobrze wiedzą jak jest. Skoro nie reagują, to znaczy, że tak ma być”.
Postanowiłem się przekonać, czy rzeczywiście tak ma być. Czy jest moż­liwa szczera, publiczna dyskusja nad kondycją nauki religii w szkole? Czy można ją prowadzić na łamach katolickiego pisma, bo gdzież indziej ma­my kierować swe problemy?
Na zakończenie postaram się poszukać racji w... przedstawionych na wstępie „Pobożnych życzeniach”.
Gdy już przeszła mi ochota przełożenia autorki przez kolano, przeana­lizowałem je bardziej rzeczowo - właśnie w intencji znalezienia czegoś kon­struktywnego. Zauważyłem, że kobiecina w sposób nieudolny, może nawet całkiem dziecinny, usiłuje wyartykułować całkiem bliski mi pogląd: religia to przedmiot zupełnie wyjątkowy. Jest nieobowiązkowy i powinien przyciągać właśnie magnesem wolności. Taka jest istota wszelkiej religii: do wierzenia nie można przymusić (jedyny, bardzo przerażający przykład bu­do­wania odmiennej koncepcji znajdujemy w powieści Rok 1984 Orwella - na szczęście to social fiction). Jeśli religia będzie niekończącą się opo­wieścią o Miłości, Prawdzie, Dobroci - opowieścią przetykaną czytelnymi, trafiającymi do wyobraźni współczesnego dziecka ilustracjami (opowia­dania, przypowieści, zdarzenia z życia) i dyskusjami - dzieci będą garnąć się same. Jeśli natomiast ograniczyć się do sztywnych formułek, archa­icz­nego języka i dogmatycznych zwrotów - uznają to za jeszcze jeden przed­miot, którego istoty nie rozumieją, którym żyć nie będą - a bez tego ten właśnie przedmiot nie ma sensu.
Kwestia ocen. Mój pogląd na ten temat jest niezmienny od lat. Istnieje grupa przedmiotów związana z przyswajaniem wiedzy (matematyka, che­mia, biologia itd.) i przedmiotów mających na celu wychowanie (muzy­czne, plastyczne, fizyczne). Religia należy do tej drugiej grupy i na dobrą sprawę przedmiot powinien zwać się „wychowanie religijne”. Przedmioty te nie powinny podlegać ocenie, przynajmniej w klasycznym rozumieniu tego słowa. Stawianie „jedynki” z wychowania muzycznego komuś, kto prze­żył spotkanie swego ucha ze słoniem, zmuszanie słabeuszy do rzutu piłką lekarską na „właściwy” jego wiekowi dystans - wszystkie takie prak­tyki napełniają mnie niesmakiem, prowadzą bowiem do pogłębiania stanu frustracji i wstydu za swe niezawinione ułomności. Oczywiście należałoby zachować jakiś system dyscyplinowania i mobilizowania uczniów, ale nie mechanistyczne oceny!
Wychowanie religijne to nie faszerowanie wiedzą (tę funkcję można z po­wodzeniem zastąpić religioznawstwem na poziomie gimnazjum). Wy­chowanie religijne ma w ostatecznym celu wykreowanie homo religiosus: człowieka, dla którego Rzeczywistość Boska jest tak samo realna jak ziem­ska - tylko taki model religijności ma szansę w zderzeniu ze światem „euro­wartości”. Za to wychowanie odpowiadają oczywiście rodzice - ale dob­rze wiemy, że często tego nie robią (jak można kreować homo religiosus, gdy samemu się nim nie jest?). Religia w szkole jest - a właściwie powinna być - szansą w takim przypadku. Jeśli tego robić nie będzie, to dzieci znajdujące w sobie silne pragnienie autentycznej wiary, pozbawione rodzicielskiego wsparcia trafią do sekt.
Nasza wiara jest piękna i wspaniała w swej prostocie. Gdy, serwując ją dziecku, przesączymy ją mnóstwem skomplikowanych formułek, regułek, zasad, praw - zniknie z oczu to, co w niej najważniejsze i najpiękniejsze. A potem się dziwimy, że nasze dzieci powtarzają słowa „Bóg jest Miłością” jak gdyby żuły gumę.
Być może, taką prawdę (ukrytą w gąszczu oczywistych idiotyzmów) chciała nam przekazać autorka postulatów? A jeśli nawet nie chciała - to czyż nie można jej tam znaleźć?
 
 
 
 
tsole
O mnie tsole

Moje zainteresowania koncentrują się wokół nauk ścisłych, filozofii, religii, muzyki, literatury, fotografii, grafiki komputerowej, polityki i życia społecznego - niekoniecznie w tej kolejności.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Kultura