Za czasów rządów Platformy Obywatelskiej straszenie społeczeństwa wojną stało się obowiązkowym rozdziałem elementarza politycznego pijaru – nastraszeni obywatele mają się zwyczajnie bać, że jeśli nie zdecydują się na poparcie kolejnego projektu partii władzy stanie się naprawdę coś strasznego. Wiadomo, młode, a także nieco starsze pokolenie Polaków nigdy na oczy wojny nie widziało, ba, niektórzy nie widzieli także okupacji i nie pamiętają bądź nie mogą pamiętać czasów, gdy wolność była drastycznie ograniczana, a termin „demokracja” poza książkami drugiego obiegu występował wyłącznie z przydomkiem „ludowa”.
Pokolenie „ciepłej wody” w kranach, bibek w nocnych klubach do wczesnych godzin porannych, hipermarketów z uginającymi się półkami i wakacji na teneryfie raz na 5 lat na sam wydźwięk określenia „wojna” robi zwyczajnie w majty – dlatego coraz częściej politycy używają tego żenującego narzędzia wywierania presji na narodzie, umiejętnie dawkując w mediach swoje apokaliptyczne analizy. Swoją drogą ci ostatni dobrze kalkulują. Zdrowe społeczeństwo XXI wieku będzie zawsze poważnie reagowało na wszelkie oznaki działań zbrojnych, gdyż świat przeszedł w ciągu ostatniego stulecia poważne przeobrażenia geopolityczne, w wyniku których z życiem pożegnały się miliony ludzkich istnień. Ci, którzy przetrwali i dali radę przedłużyć gatunek do tego stopnia zanegowali możliwość jakichkolwiek konfliktów międzynarodowych i odpłynęli w nirwanę bezideowego konsumpcjonizmu, że dadzą się zaprogramować praktycznie każdej formacji, która posłuży się „metodologią lęku”.
Jest to skądinąd modelowy przykład heglowskiej dialektyki. Antytezą bohaterów, którzy z nagimi torsami pędzili na bagnety na pewną śmierć jest dzisiejszy człowiek bez twarzy, za to upojony obietnicą dożywotniego korzystania z uciech zmysłowych, któremu nie w smak rezygnowanie z przywilejów i a contario rozważanie jakiejkolwiek opcji uszczuplającej nabyty status materialny.
Z masami się nie rozmawia – masami się rządzi, dlatego nie łudźmy się, że powyższe rozumowanie dotrze do zaprogramowanych przez politycznych demiurgów „robotów współczesności”, które raz na 4 lata wrzucają kartkę do urny. My musimy liczyć na rozumnych, zdolnych do zadania sobie kilku prostych pytań i odpowiedzenia na nie. Sądzę, że takich ludzi jest całkiem sporo i z ich pomocą w naszym kraju można dokonać wielu istotnych zmian, nawet jeśli spora część z nich uległa przemysłowi nienawiści, który z myślących ma uczynić myślących-inaczej – oceniających z perspektywy emocji, kategoriami wróg - przyjaciel, przegrany – guru, etc.
Najpierw przypomnijmy, co się w ostatnich tygodniach działo. Lista polityków straszących Polaków konfliktem zbrojnym zaczyna się wydłużać. Zaczął Wincenty Rostowski:
„Rostowski przekonywał, że za wszelką cenę trzeba ratować Europę. - Nie łudźmy się, gdyby euro miało się rozpaść, to Europa długo tego szoku nie przetrwa – konkludował. Przywołał swoją niedawną rozmowę z prezesem jednego z polskich banków, który miał mu powiedzieć, że po takich wstrząsach gospodarczych i politycznych, jakie teraz dotykają Europę, „rzadko się zdarza, by po 10 latach nie było także katastrofy wojennej”.
W apokalipsę gospodarza ministerstwa finansów idealnie wpisuje się głośna wypowiedź szefa polskiego MSZ Radosława Sikorskiego, który w bardzo medialnych strofach błagał Berlin o centralne zarządzanie krajami UE w tym Polską oraz powtórzył po Rostowskim, tym razem określając ramy geograficzno-historyczne konfliktu, na którym miałby się wzorować nowy geopolityczny scenariusz po rozpadzie UE:
„Panowie Prezydenci, Ministrze – drogi Guido, Szanowni Państwo, pozwólcie, że zacznę od anegdoty. 20 lat temu, w 1991 roku, pojechałem jako dziennikarz do Federalnej Republiki Jugosławii.Gdy przeprowadzałem wywiad z prezesem Republikańskiego Banku Chorwacji, ktoś do niego zadzwonił z wiadomością, której znaczenie nie było do końca jasne. Otóż przekazano mu, iż parlament innej republiki Jugosławii, Serbii, chwilę wcześniej przegłosował dodruk nieuprawnionej ilości wspólnej waluty – dinarów. Odkładając słuchawkę bankier powiedział: „To jest koniec Jugosławii. Miał rację. Jugosławia rozpadła się. Rozpadła się również „strefa dinara”. Wiemy, co nastąpiło potem. Sprawy dotyczące waluty, mogą być sprawami wojny i pokoju, życia i śmierci federacji.”
Dzisiaj natomiast na Salonie24 znalazła się wypowiedź jednego z członków PO, który najwyraźniej – przepraszam za wyrażenie – robi za tubę propagandową obecnej formacji upatrującej powodzenie misji ratunkowej (samych siebie) w strukturach unijnych. Jeśli będą uciekać, a będą na pewno, to właśnie tam:
„Dla byłej Jugosławii urata wspólnej waluty skończyła się wojną i ludobójstwem. Kto dziś może wyobrazić sobie USA bez wspólnej waluty? (...) Moim zdaniem Radek Sikorski powinien jeszcze dobitniej sformułować przedstawione w Berlinie postulaty. Trzeba kategorycznie stwierdzić, iż doczekaliśmy momentu, w którym Europa musi się zredefiniować jako byt jednolity. Potęgi rosnące na wschodzie, przeobrażenia w świecie islamu, neoimperialne strategie Moskwy i Chin nie pozostawiają Europie wyboru – to czas konsolidacji. Żadne państwo Europy w pojedynkę nie będzie w stanie konkurować ze światowymi gigantami.”
Tak więc zadaję sobie pytajnie. Wojna – kto z kim i jaki będzie cel tej wojny, a raczej kto będzie jej celem? Jakoś nie kupuję tej politologicznej papki na trójkę z plusem po kursie politologii na pierwszym roku studiów dziennikarstwa. Chiny, Moskwa, Islam, Jugosławia – nie za dużo tych grzybów w barszcz? Rozumiem, że media są „wyczulone inaczej” na podobne wypowiedzi polityków związanych z partią władzy, ale jak bardzo można mieszać wątki?
Zatem rozważę kilka opcji.
Jeśli celem konfliktu ma być Polska, to po jaką cholerę mamy się głębiej integrować ze strukturami Unii Europejskiej, skoro nam ta Unia zagraża zbrojnie? Czy nie-pogłębienie integracji i nie-przyjęcie euro spotka się z gniewem możnych z Paryża i Berlina? Osobiście nie zamierzam godzić się na polityczny szantaż szyty delikatnymi nićmi dyplomacji, skoro „Przyjaciele z Europy” zamierzają wykorzystywać usłużnych polityków z obozu platformersów do machania mi przed nosem naładowanym naganem. Nie chcę takiej Unii i uważam, że w imię polskiej racji stanu należy brać nogi za pas i nie tylko nie łączyć struktur polskiego państwa z Brukselą, ale je zasadniczo i kategorycznie poluzować. Co więcej, jeśli polscy politycy żyrują podobne groźby, to właśnie dla mnie oznacza zdradę polskich interesów narodowych – dobrze, żebyście Panowie zrozumieli, co dla Polaków oznacza termin zdrada, którym usłużne Wam media wycierają sobie codziennie twarz.
A jeśli zagrożenie jest nie ze środka Unii, ale z jej brzegów, ze strony państw, które właśnie upadają i będą szukały „nowych rynków”, żeby się odbudować, to jaka jest szansa, że Hiszpanie, Grecy i Włosi przejdą przez granicę na Renie, a potem na Odrze i przyjdą do Warszawy wyżynać polskich chłopców i brać siłą nasze dziewki? To jest zupełnie śmieszne. Ofensywa krajów południowych na Warszawę i Kraków, jaki za przeproszeniem idiota miałby uwierzyć w podobny scenariusz?
Może w takim razie Rosja? Skoro tak, to dlaczego Niemcy i były kanclerz Schroeder budują z Władymirem Putinem gazociąg północny, przy budowie którego, przypomnę brały udział zasadniczo 23 kraje? Rozumiem, że mamy się jednoczyć finansowo i militarnie z przyjacielem naszego największego wroga zza Buga?
Tak więc widzicie sami, że teoria o wojnie nie trzyma się kupy. Pod warunkiem, że to sama Unia nie postanowi spacyfikować swoich satelitów, żeby napełnić kieszenie opustoszałych skarbców. Ale to doprawdy nie jest żaden argument za POgłębioną Integracją.
"Uwaga: Czytanie tego bloga, samodzielne przemyśliwanie zawartych w nim treści, nieskrępowana krytyka, dzielenie się zamieszczonymi na blogu opiniami ze znajomymi, rodziną, kol. z pracy oraz powoływanie się na te opinie w jakikolwiek inny sposób - bez zgody autora surowo wzbronione. Wszelkie odstępstwa od ww. postanowień mogą zostać zniesione po uprzednim złożeniu podania w 3 egzemplarzach oraz merytorycznym uzasadnieniu wniosku"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka