Od paru tygodni mam bezsenne noce. Ta z 8-go na 9-go stycznia też. Po 1,5 - 2 godzinnych drzemkach, przerywanych odwiedzinami łazienki i następującą po tym mordęgą wałkowania się w pościeli, wreszcie, gdzieś koło 8-ej nad ranem, usnąłem. Usnąłem albo i nie usnąłem. W którymś momencie uświadomiłem sobie, że 'jestem' na parterze, w kuchni, i przez okno widzę którąś z kuzynek z generacji wnuków. Urodziwa, uśmiechnięta blondynka, może 16, może 18 lat. Obdarzyła mnie miłym uśmiechem zza okna. Nie mogłem sobie uświadomić 'która to'. Trochę Bogusia, trochę Beata. Pomachałem jej ręką, jakby z zapewnieniem, że oczywiście idę otworzyć frontowe drzwi. Poszedłem i otworzyłem. Stała tyłem do drzwi. Odwróciła się i zdębiałem. To była Hala. Żadna Bogusia, żadna Beata. 58-letnia kobieta z na srebrno ufarbowanymi włosami. Miała taki kaprys. Matko Chrystusowa. Hala, to moje pokolenie, choć, dokładnie mówiąc, była ode mnie starsza o 10 lat. Odeszła w 1978 r. a więc 32 lata temu. Była osobą pryncypialną, twarda 'matka Polka'. Gdy odwiedziłem Ją na 'umieralni', poinformowała mnie, że obok leży mój kumpel z sąsiedztwa, z którym od dawna nie miałem kontaktu. Ten twój kolega, to cholerny dureń. Przychodzi do mnie i pyta się - pani Halino, co mi jest? Tak, jakby nie wiedział, gdzie jest, dodała. Gdybyś tu był, byłoby mi łatwiej. Nie mogłem tam być. Rozumiała to.
Wracając do snu, o rany, jak się cieszę, że Cię widzę, powiedziałem. W reakcji odnotowałem wrażenie, że skwitowała to słabiutkim uśmiechem, jakby tu powiedzieć - mentalnym. Słuchaj, przecież się TAM zobaczymy, zapewniłem ochoczo. Cieszę się. I znowu ten niewidoczny uśmiech. Za moment popatrzyła mi jakoś głęboko w oczy i przesłała komunikat : 'ROK'. W porządku, odrzekłem - znowu będziemy razem. Zniknęła.
---
Siedzieliśmy ze Zbigiem w Bristolu. Zaordynowałem kawę oraz likier na zamówienie: 'Jack Daniels z syropem z Aronii' (w zmiksowanej mieszance daje smak syropu klonowego). Oczywiście, proszę pana, potwierdził oszołomiony kelner. No i cholera po jakimś czasie podał, i było tak, jak należy! Gdzie kupili syrop z aronii?
Wiesz, sen zapamiętałem z najdrobniejszymi szczegółami, oznajmił Zbig. Pierwsze miesiące były w porządku. Jaja zaczęły się teraz, w Boże Narodzenie. Przed nimi mówiłem sobie jakoś tak – ha, Boże Narodzenie jeszcze przed nam! A teraz mam już tylko kilkanaście dni!?. Jest mi cholernie żal. Bombardują mnie stare czasy. I teraz ta choinka, choćby. Śmieszna sprawa, choinka. Kiedyś to było coś wspaniałego, kryła nieprawdopodobnie dużo tajemnic. Można tam było znaleźć dla siebie skarpetki dziergane na drutach i torebkę cukierków. Cukierki matki robiły z cukru stopionego ze zmielonym w moździerzu żytem. Jezu, jakie to było dobre. I to cicho wypowiadane przekonanie kobiet, że 'Niemry' tego nie umieją... Teraz nie ma takich patentów i z przesytu ludzie nie mają się z czego cieszyć. Pal ich sześć, świat i tak jest piękny. Jestem od niego uzależniony. Wiesz, ciągnął Zbig zmieniając wątek, chodzę z Jacentym do lasu, jest zima i niby pusto, nie ma poszycia. Ale zachwycamy się przemyślnością drzew, które gołym pniem walą w górę. Byle do słońca. Chwilę milczał. Zrobiłem objazd starych miejsc, dodał po jakimś czasie. Byłem u rozsypanej po kraju familii ale i w Piotrkowie. Zajrzałem tam do szkoły, do której mnie karnie przeniesiono, a w której nauczyłem się matematyki, gry w kosza i gdzie przeżyłem pierwszą miłość. No, ale cóż, było, minęło. Jest mi tak strasznie żal. Tęsknota za czasem młodości i jeszcze czymś nieokreślonym rozrywa mi serce. Zamilkł. Sączyłem swój 'syrop klonowy' - niech wypruje to z siebie po całości, pomyślałem.
Poza tym wszystkim Bóg mnie wysłuchał, ciągnął dalej. Ostatni zakręt a jestem nadal sprawny tyle, że nie wiem na co umrę. Mam w sobie trochę 'okazji' - myślę, że albo zawał, albo wylew. Wolałbym we śnie, podobno jednak na to trzeba sobie zasłużyć.
---
9-go stycznia 2011 r. Robert odwiedził Zbiga. Byli kumplami jeszcze z WiN-owskich czasów. Pojechali na Starą Ochotę wysprzątać i przewietrzyć mieszkanie Marzenki, siostrzenicy Zbiga, która zapowiedziała wakacyjny przylot do Polski. Wynosząc kubełek ze śmieciami do pojemników na podwórku, stracił równowagę na szczycie schodów. Długi, szeroki, marmurowy trakt - jak to solidne przedwojenne schody. Z piętra jednym 'ciągiem', bez podestu. Skręcił kark. Na taką śmierć też trzeba sobie zasłużyć.
Był człowiekiem dzielnym i dobrym. Z tych, co to bez 'oczyszczeń' Pan przyjmuje do swojej opieki.
---
Jakiś czas temu napisałem na ‘Frondzi’, przecież także do Teofili (w podróży ), rzecz prosta, coś tam, z tytułem , w którym wyraziłem obawę, że mogę zostać ‘ukrzyżowany’. Nie skomentowała. 20-go stycznia poinformowała na FF, że idzie ‘na pustynię’. Męczy mnie kac, czy aby tą notką nie przyłożyłem się do Jej decyzji nurknięcia w strefę publicznego ‘niebytu’. Frondzia bez Teofili (w podróży) już nie jest taka sama. Cholera. Jest potrzebna. Powinna wrócić do pełnionej tam posługi. Dla zachęty posyłam Jej ten kwant metafizyki.
Inne tematy w dziale Kultura