Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
351
BLOG

Jałowiczor: Strzelaj do Polaka

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Kultura Obserwuj notkę 0

Żadnych zbliżeń na załzawione oczy i zwolnionego tempa. „Czarny czwartek” nie jest płaczliwym filmem. Zamiast lamentujących niewiast i robotników zaciskających spracowane kułaki mamy oszczędną grę Michała Kowalskiego i Marty Honzatko. I właśnie to przemawia do wyobraźni widza.

Film Antoniego Krauzego pokazuje, że warto trzymać się zasady, iż tylko prawda jest ciekawa. Reżyser nie tylko wiernie odtworzył przebieg masakry przed bramą stoczni i zajść na ulicach Gdyni, ale też na bohaterów wybrał rzeczywiste postacie – robotnika Brunona Drywy i jego żony Stefanii. Krauze nie interpretuje historii, tylko ją opowiada. Wydarzenia mówią same za siebie.

 

Na pytanie, kto kazał wojsku strzelać, odpowiedź w „Czarnym czwartku” nie pada. Jak tłumaczy reżyser, film ma opowiadać o ofiarach, a nie o dwóch stronach konfliktu. I rzeczywiście, kamera nie wjeżdża między żołnierzy, widz nie rozważa ich dylematów. Nic nie wiadomo o tym, jaki wpływ na przebieg wydarzeń miały wewnątrzpartyjne rozgrywki. W którymś momencie jeden z dowódców wojska stwierdza, że ktoś dokonuje prowokacji, ale kto i po co – tego musimy się domyślać. Oczywiście przywódcy PZPR pojawiają się na ekranie. Władysław Gomułka, mistrzowsko zagrany przez Wojciecha Pszoniaka, pokazany jest jako człowiek będący na skraju wytrzymałości psychicznej. Widać (choć nie jest to wprost powiedziane), że długo już nie porządzi. Towarzysz Wiesław przeraża, kiedy mówi, że to niedobrze, że wojsko strzela pierwsze do strajkujących, bo „do tego powołana jest Milicja Obywatelska”. I mówi to takim tonem, jakby wygłaszał przemowę o wyższości ogórków nad cytrynami. Równie przerażający jest Zenon Kliszko zagrany przez Piotra Fronczewskiego, stwierdzający dobitnie, że z kontrrewolucją się nie rozmawia, tylko do niej strzela.

Nie pojawia się natomiast, i to jest największa wada filmu, minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski. Trudno robić z tego zarzut pod adresem reżysera, który podejmując się sfilmowania wydarzeń 1970 r. wziął na siebie duży ciężar (i na pewno wiedział, na co się porywa, ma już przecież w swoim dorobku ekranizację „Akwarium” Suworowa). Jednak równie trudno oprzeć się refleksji, że gdyby „Czarny czwartek” oskarżał człowieka biorącego udział w posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa Narodowego, twórcy mogliby zapomnieć o patronacie prezydenta Komorowskiego. Szkoda, że na zakończenie filmu nie pojawia się, choć aż się o nią prosi, wzmianka o procesie winnych masakry, który od kilkunastu lat nie może się doczekać finału.

 

Na film o winnych Grudnia przyjdzie nam jeszcze poczekać, tak samo jak nieprędko zobaczymy film o kulisach zbrodni na księdzu Popiełuszce czy zamachu na Jana Pawła II (o ile się ich doczekamy; przynajmniej w tym ostatnim wypadku próby były podejmowane). Jeszcze rok czy dwa lata temu mogło się wydawać, że skończyły się czasy, kiedy kino odkłamywało najnowszą historię. Polski Instytut Sztuki Filmowej wykładał pieniądze na produkcje w rodzaju „Rewersu”, sprawnie zrealizowanego, ale wykoślawiającego obraz komunistycznej rzeczywistości. „Czarny czwartek” pokazuje, że o peerelu wiele można jeszcze powiedzieć. Pokazuje też niestety, że niektórych rzeczy ciągle nie można mówić.

 

Jakub Jałowiczor

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura