Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
574
BLOG

Branach: Nie dopuście zarazy, towarzysze

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Polityka Obserwuj notkę 0

Początek kanikuły przyniósł chłód większy niż przeciętna wieloletnia. Termin „gorące lato’80” opisuje temperaturę społeczną, a nie powietrza. Wzrost temperatury społecznej potrzebuje impulsu. Była nim cicha podwyżka cen niektórych gatunków mięsa. Wprowadzona ukradkiem, bez podawania do publicznej wiadomości, od 1 lipca. Decydenci zakładali, że początek okresu urlopowego nie będzie sprzyjał ewentualnym sprzeciwom. Błąd w diagnozie.

W momentach przewidywanego kryzysu, przywódcy monopartii kierowali czujny wzrok na Wybrzeże, Warszawę, Poznań, ewentualnie na Śląsk. Raczej stamtąd spodziewano się ewentualnego nadejścia sprzeciwu, zwanego antypartyjną zarazą. Lubelszczyzna nie wzbudzała nadzwyczajnej uwagi centrali.
W 1980 roku skończyłem 32 lata. Miałem dwie posady. Jedną, pełnoetatową, w warszawskim tygodniku. Byłem laureatem kilku konkursów reporterskich i publicystycznych. Nagradzane teksty cenzura cięła, albo w ogóle nie dopuszczała do druku.
Mirosław Kaczan był dwa lata młodszy i pracował w WSK PZL Świdnik. W gnieździe nr 3 na Wydziale Obróbki Mechanicznej W-320, gdzie produkowano części do śmigłowców.
8 lipca, przed południem, cenzura zatrzymała mi kolejny tekst. Raport o biedzie w PRL. Zaszedłem do Domu Dziennikarza na Foksal, nieopodal redakcji. Frustrację złagodziłem kilkoma kieliszkami wódki. Moje problemy diametralnie odbiegały od problemów mego nieomal rówieśnika z WSK. Ten zdenerwował się po odwiedzeniu fabrycznego bufetu.
- Cena kotleta mielonego, czy schabowego tak pana zaskoczyła? - spytałem nieco zaczepnie kilka miesięcy później.
- Jakiego kotleta?! - obruszył się wyraźnie wzburzony. - Wy, w tej Warszawie, wszystko przekręcacie! W bufecie podrożały wszystkie dania mięsne! Od ... się od tego kotleta!
Miał rację. Propaganda jednak zadbała, że do historii przeszedł kotlet, z dnia na dzień droższy o 8 zł.
Kaczan nie ukoił frustracji kieliszkiem wódki.
- Wyłączyliśmy maszyny. Usiedliśmy obok. Po chwili podeszła brygadzistka i pyta: - Strajkujecie? Coś mało was. A ja na to: - Nas zaraz będzie więcej. Kilka minut później maszyny zatrzymali inni koledzy. Kierownik zawiadomił dyrekcję.
Robotnicy z innych wydziałów także poznali nowe ceny. Wracali zdeterminowani. Zażądali spotkania z dyrekcją i kierownictwem organizacji społeczno-politycznych zakładu. Pracę przerywały następne wydziały. Koło południa strajkowała już większość załogi.
Z poszczególnych wydziałów wybrano trzyosobowe delegacje na spotkanie z władzami wojewódzkimi, wyznaczone na godzinę 12.30. Rozmowy z kierownictwem fabryki, KW PZPR i administracji wojewódzkiej nie rozładowały napięcia. Reprezentanci strajkujących m.in. Zofia Bartkiewicz, Urszula Radek, Antoni Grzegorczyk, Zygmunt Karwowski, Ryszard Karzyżanek, Jan Leśniak i Zbigniew Puczek, przedstawili listę około 40 postulatów płacowych, żądania poprawy zaopatrzenia w artykuły spożywcze bufetów zakładowych i sklepów miejskich. Przed budynkiem dyrekcji stało około 8 tysięcy ludzi.
Przedstawiciele lokalnych władz otwarcie nie negowali słuszności postulatów, ale jednocześnie zasłaniali się niemożliwością ich realizacji, z powodu „istniejącej sytuacji ekonomicznej”. Taktyka władz spowodowała impas w rozmowach. Wśród strajkujących przeważył pogląd, że skoro ani dyrekcja, ani władze wojewódzkie nie mają kompetencji, by spełnić żądania, załoga zaczeka na przyjazd kogoś kompetentnego z Warszawy.
Wbrew namowom dyrekcji zmiana popołudniowa kontynuowała strajk. Późnym wieczorem do wiecujących wyszedł dyrektor fabryki Jan Czogała, ponownie tłumacząc się bezsilnością. Wtedy do mikrofonu podeszła Zofia Bartkiewicz i powiedziała:
- Jestem radną od dwudziestu lat. Członkiem PZPR. Zawsze stawiałam na posiedzeniach miejskiej rady bolączki, które teraz wypłynęły z taką ostrością. Wykłócałam się. Prosiłam. Mówiłam, że to wszystko do czasu, aż przyjdzie dzień, kiedy człowiek pracy powie - dość! I cieszę się, że naród się wzburzył!
Komendant MO w Lublinie, gen. Bernard Naręgowski, weteran spod Lenino, zarządza rozpoznanie nastrojów i zamierzeń strajkujących oraz ustalenie liderów. Specjalna grupa operacyjna SB śle meldunki do Warszawy i do KW PZPR. W pierwszej fazie strajku lokalna władza deleguje 200-osobową grupę aktywu, z zadaniem wywarcia presji na poszczególnych pracowników, zarówno na terenie zakładu pracy, jak i w miejscu zamieszkania.
Nocna akcja zastraszania nie przyniosła spodziewanego efektu. Nazajutrz, 9 lipca, zablokowano centralę telefoniczną. Załoga jednak nie dawała się podzielić. Przeciwnie.
- Pracę podjęli tylko pojedynczy członkowie partii – wspomina Zbigniew Puczek. – Nastąpiła spontaniczna konsolidacja ludzi, których latami skłócano i przeciwstawiano sobie, nazywano „robolami” i „darmozjadami”.
Kilkutysięczny tłum ponownie zbiera się na placu przed budynkiem dyrekcji. W efekcie determinacji załogi do fabryki przyjeżdża wojewoda lubelski Mieczysław Stępień i minister Kopeć. Towarzyszą im sekretarze KW i KZ oraz przewodniczący fabrycznych związków zawodowych. Wojewoda zapowiada przywrócenie starych cen żywności w barach zakładowych i obiecuje poprawę zaopatrzenia Świdnika w artykuły spożywcze. Tak, jak w wojewódzkim mieście Lublin, kokietuje.
Strajkujący słuchają deklaracji i obietnic przedstawicieli lokalnych władz w milczącym napięciu. Nie wyrażają aprobaty, więc do uśmierzania niezadowolenia przystępuje reprezentant rządu. Językiem partyjnej nowomowy apeluje o „poprawę wydajności, jakości i efektywności pracy, jako drogi podniesienia średnich płac i dochodów realnych”. Usłyszał pojedyncze gwizdy. Minister, nie zważa na nieśmiały wyraz dezaprobaty i kontynuuje:
-  Towarzysze, nasza partia...
Tego już było za wiele. Nie dostał szansy dokończenia zdania. Rozległy się głośne śmiechy, a następnie istna kakofonia gwizdów. W kronikach Polski Ludowej czegoś podobnego nie odnotowano. Lekceważona i pomiatana przez warszawkę „pszenno-buraczana klasa robotnicza”, wygwizdała członka rządu!
Kopeć oferuje strajkującym rekompensatę w wysokości 450 zł na jednego zatrudnionego. Ale tłum skandował:
- Koniec mowy! Dwa tysiące! 
Fala wzburzenia nie opada. Niewiele pomagają apele o kontynuowanie negocjacji. Przeważają głosy nawołujące do stworzenia komitetu strajkowego, wybrania straży do pilnowania porządku i spisania żądań. Fala wzburzenia rozlewa się w zaskakującym tempie.
Wpierw nieśmiało, ale po chwili coraz mocniej, tłum zabrzmiał pieśnią: „Wyklęty powstań ludu ziemi”. Nieskładnie. Fałszując. Gubiąc słowa. Skończyli na jednej zwrotce. Po chwili ciszy, ktoś zaintonował: „Boże, coś Polskę”. Teraz śpiewali dużo składniej.
Gwałtownie rósł tłum pod bramami fabryki. Rodziny strajkujących. Emeryci. Matki z małymi dziećmi. Śpiew integrował ludzi z jednej i z drugiej strony bramy. Jednoczył. Ośmielał. Dodawał odwagi. Wzmagał determinację.
Strajk trwał, ale radio i telewizja nie przekazywały o nim żadnych informacji. Zaś partyjny dziennik „Sztandar Ludu” pytał w tytule „Czy tajemnica faraona Radedefa zostanie wyjaśniona?” Informowano o zamordowaniu 700 osób w Salwadorze, niepokojach na granicy kampuczańsko-tajlandzkiej, a także ćwierćfinałowej przegranej Wojciecha Fibaka w Wimbledonie.
11 lipca załoga WSK PSL Świdnik wybiera Komitet Postojowy (faktycznie strajkowy). Ewenement w historii PRL. Trzyosobowe prezydium (Zofia Bartkiewicz, Roman Olcha i Zygmunt Karwowski), zarządza zbieranie postulatów. Z 600, po redakcji, bo wiele się powtarzało, pozostało półtorej setki.
Strajkującym z pewnością nie chodziło wyłącznie o cenę przysłowiowego kotleta. Dziennikarze lokalnych mediów w zdumieniu czytali niespotykanej treści korespondencję konweniującą z robotniczymi postulatami: „Żądamy, by wyjaśnić, czemu zarządzenia KC i władz centralnych podane przez środki masowego przekazu docierają do nas w zmienionej formie... Zlikwidować sprzedaż towarów krajowych w „Peweksie”... Ograniczyć służbowe wyjazdy zagraniczne oraz wydatki na propagandę wizualną, cele reprezentacyjne, przyjęcia dostojników w zakładach i regionach... Nie lekceważyć pracowników w zakładzie i za powiedzenie prawdy nie karać i nie zwalniać... Zagwarantować obronę interesów załogi w organizacjach związkowych... Wobec winnych wyciągnąć wnioski...
Gierek zapowiada „gospodarską wizytę” w mieście Manifestu Lipcowego. Kilka dni przedtem forpoczta dworu sprawdza trasę przejazdu pryncypała, nadzoruje sadzenie kwiatów, malowanie krawężników i łatanie dziur w jezdni. Sekretarz ma uroczyście wręczyć klucze do 70 mieszkań absolwentom wyższych uczelni, którzy zdecydowali osiąść na stałe w Chełmie. Dwór zadbał, by pryncypał ominął Lublin i Świdnik. Zanim Gierek pomachał na do widzenia, zapytał I sekretarza KW:
- Wy, towarzyszu Świderski, tej lubelskiej zarazy nie dopuścicie chyba do Chełma, co?
- Oczywiście, towarzyszu sekretarzu, że nie dopuścimy.
Tego samego dnia w Chełmie stanęła komunikacja.   
22 lipca w Lublinie – po raz pierwszy po wojnie - zabrakło świątecznego wystroju, fanfar i zabaw. Obowiązywał - nieoficjalny - zakaz manifestacji ulicznych. Władza był w szoku.
- Strajkuje cała załoga? – powtarzano z niedowierzaniem w gabinetach partyjnych. - Wszyscy robotnicy? A członkowie partii?
Partyjni przeważnie też strajkowali. Aktyw na „świątecznej” naradzie w komitecie miejskim omawiał pytania strajkujących:
- Dlaczego w sklepach komercyjnych są towary luksusowe, a w spożywczych brak podstawowych artykułów żywnościowych?
- Dlaczego w Lublinie nie przyjęto do przedszkoli około 7 tysięcy dzieci?
- Czy to normalne, że na mieszkanie czeka się piętnaście lat?
Wśród aparatu partyjnego pojawiają się głosy, żeby ukarać podburzających do strajków. Sprzeciwia się I sekretarz KW PZPR:
- Wiele postulatów jest słusznych i zadaniem działaczy partyjnych jest wnikliwe ich rozpatrzenie. Trzeba rozmawiać z ludźmi i wszystkie wnioski możliwe do załatwienia realizować natychmiast.
Regionalne media, po trzech tygodniach strajku powszechnego, używały nadal eufemistycznych określeń typu „sporadyczne przestoje w pracy”. Remedium na zaspokojenie głodu rzetelnej informacji były tranzystory, małe radia z zakresem fal krótkich. Informacje o wydarzeniach w Świdniku, czy w Lublinie, docierały via Waszyngton, Monachium i Londyn.
Władze centralne zrazu zbagatelizowały falę strajkową na Lubelszczyźnie. Ryszard Jaworski, wówczas redaktor naczelny tygodnika „Kujawy”, pamięta wypowiedź sekretarza propagandy KC Jerzego Łukaszewicza na ogólnopolskiej naradzie szefów mediów: W Lublinie miało miejsce, wiecie towarzysze, takie bulgotanie. Ale my, znaczy się władza socjalistyczna, poradzimy sobie z tym bulgotaniem.
Strajki lipcowe objęły największe miejscowości regionu: Lublin, Lubartów, Puławy, Kraśnik i Chełm. Strajkowało w sumie 177 zakładów pracy, ponad 80 tysięcy osób. Jako ostatnia przerwała protest Spółdzielnia Zabawkarska „Bajka”, strajkująca od 16 lipca.
Dominowały postulaty ekonomiczne, bytowe, ale pojawiły się także żądania demokratycznych wyborów do rad zakładowych. Przeforsowali je kolejarze w Lokomotywowni PKP Lublin (rada przemieniła się później w Komitet Założycielski Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych). Apogeum nastąpiło 18 lipca, kiedy Lublin sparaliżował strajk generalny, obejmujący 79 zakładów pracy, z komunikacją miejską i kolejową włącznie.
Lubelski strajk powszechny zakończył formalnie wicepremier Jagielski. Twarde negocjacje doprowadzają do podpisania porozumień oraz ich opublikowania. Mirosław Kaczan kwituje krótko: Ulga dla wszystkich.
To pierwsze pisemne porozumienie władz PRL ze strajkującymi robotnikami. Gwarantowało nierepresjonowania przywódców, jak i uczestników „postoju”. Znamienne, że dokument podpisali po stronie władz tak przewodniczący samorządu, jak i związku zawodowego.
Staraniem propagandy partyjnej i niedouczonych dziennikarzy, wydarzenia przeszły do historii opisane za pomocą deprecjonującego określenia „strajki o kiełbasę”. Faktycznie protest mieszkańców Lubelszczyzny, chociaż objęty embargiem informacyjnym, był preludium Sierpnia’80.

Zbigniew Branach


Dzwon Wolności w Świdniku
Jest marzec 1983 roku. Komisja Zakładowa WSK, zdelegalizowanej przez juntę Jaruzelskiego „Solidarności”, podejmuje uchwałę o ufundowaniu dzwonu wolności, upamiętniającego powstanie niezależnego związku zawodowego w 1980 r. Zamierzano go ofiarować budowanemu od kilku lat pierwszemu kościołowi w Świdniku p. w. NMP Matki Kościoła.
Zbiórką pieniędzy, złomu cyny i miedzi kierował Kazimierz Suseł, przewodniczący „S” WSK. Po zebraniu 1900 kg surowca, dzwon odlano w Ludwisarni Felczyńskich i 29 XI 1985 r. przetransportowano do Świdnika. Dzieło ważące 1,6 tony, zdobi wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej i napisy: „Dzwon Wolności/ Matko/ wspomagaj nas/ kościół N.M.P. Matki Kościoła/ Świdnik/ r. p. 1980” oraz „Solidarność ludzi pracy Świdnika do życia mnie powołała/ wierność Bogu/ umiłowanie Polski/ wolność i suwerenność Ojczyzny/ godność ludzi pracy/ po wsze czasy głosić będę.
Jak pisze Marcin Dąbrowski, po negocjacjach „S” z władzami kościelnymi, w święto Zesłania Ducha Świętego, 18 V 1986 r., dzwon poświęca bp Ryszard Karpiński. Ks. Mieczysław Brzozowski, rektor WSD w Lublinie i duszpasterz lubelskiej „S”, głosi homilię nt. polskiej tradycji pojmowania wolności.
W uroczystości, która w wyniku presji władz ma charakter wyłącznie religijny, uczestniczy m.in. Anna Walentynowicz. Relację z uroczystości wieczorem nadaje podziemne Radio Solidarność. Na okoliczność poświęcenia Dzwonu Wolności wydano dwie serie znaczków poczt podziemnych, zaprojektowanych przez Marię i Zenona Binkiewiczów oraz Zbigniewa Strzałkowskiego.
10 lipca, po mszy świętej w ramach obchodów 31 rocznicy Świdnickiego i Lubelskiego Lipca, nastąpi poświęcenie dzwonnicy w Kościele NMP Matki Kościoła.

 

Lubisz to? Facebook.com/TygodnikSolidarnosc

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka