Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
288
BLOG

Pokolenie Y

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Polityka Obserwuj notkę 1

"Kids” to po angielsku dzieciaki. Ale słowo jest tak elastyczne, że może opisywać zupełne maluchy jak i dwudziestokilkulatki. Te urodzone w latach 1982–2005, czyli millenials, to tzw. pokolenie Y (w odróżnieniu do poprzedniego pokolenia X 1961–1981).
Millenials są wnukami dzieci kwiatów. Pod pewnymi względami różnią się radykalnie od poprzednich pokoleń. Ma na to naturalnie wpływ luzackie wychowanie, permisywna kultura oraz wszędobylska technologia. Jeszcze 30 lat temu „dzieciaki” po ukończeniu szkoły średniej zwykle wyprowadzały się z domu. Jeśli zaś zostawały u rodziców, to płaciły czynsz. Bardzo często dzieciaki w USA – począwszy od nastolatków – musiały pracować jeszcze przed maturą. Chodziło o nauczenie ich etyki pracy, przygotowanie do życia dorosłego. Najmłodsze, nawet dziesięciolatki, roznosiły gazety, kosiły trawę, odgarniały śnieg, myły samochody, robiły zakupy starszym. Trochę starsze pracowały w sklepach spożywczych, stacjach benzynowych i barach szybkiej obsługi, a w tym naturalnie w MacDonald’s.

Teraz wiele się zmieniło. Po ostatniej burzy śnieżnej w Wirginii, nawet w naszej wiosce nie było małoletnich chętnych do odgarniania śniegu. Woleli w swoich pokojach bawić się grami komputerowymi niż zarobić parę groszy na zewnątrz. Wielu millenials po dwudziestce wegetuje w domu swoich rodziców, częściej w domach matek, jako że ponad połowa amerykańskich związków małżeńskich kończy się rozwodem. Wiele „dzieciaków” nie ma pracy albo pracuje dorywczo. Ich ulubione zajęcie to hanging out, czyli bezcelowe włóczenie się albo siedzenie z koleżkami i koleżankami. Nie mają ambicji ani aspiracji. Nie chce im się nic robić. Takie podejście do życia dotyczy znacznej części millenials, chociaż tylko najbardziej patologiczni robią z tego cnotę i regułę, często w oparach trawki, lewackiej nawijki często w sosie New Age. Reszta naśladuje przywódców, czyli najpopularniejszych. Życie naturalnie wymusza korekty i częstokroć ten paraliż młodzieńczy jest wyłącznie na pokaz wśród większości, która jednak stara się jakoś produktywnie zaistnieć.

Ale nieudacznictwo pokolenia Y jest faktem. Jeden z moich studentów, oficer sił specjalnych i wywiadu wojskowego, opowiadał, że w „nagrodę” po kilku wyprawach do Iraku i Afganistanu został dowódcą kompanii rekrutów, właśnie millenials, w pewnej bazie w jednym z zachodnich stanów USA. Mój student skarżył się, że rekruci nie potrafili nawet butów zawiązać. Większość z nich miała nadwagę. Ci nieudacznicy – dziewczyny i chłopaki – nie potrafili nawet przebiec regulaminowych kilku mil dziennie w pełnym sprzęcie. Armia musiała zmienić regulaminy i pozwolić im biegać w dresach i w trampkach. Skrócono też dystans. Według mojego kapitana to jest po prostu zapaść cywilizacyjna. Ten trzydziestokilkulatek w pełnym sprzęcie przebiegał kilka razy szybciej dwukrotnie dłuższy dystans niż jego osiemnasto- czy dziewiętnastoletni rekruci. Ale wszyscy potrafili bawić się grami komputerowymi i na ekranach monitorów dokonywali heroicznych wyczynów. Ponieważ siły zbrojne USA są bardzo technologicznie zaawansowane, tych nowych rekrutów można zatrudnić w dziedzinach, gdzie ich zadania ograniczają się do udawania zabaw komputerowych (np. sterowanie bezpilotowymi pociskami). A poza tym nasz kapitan i jego sierżanci dali swoim rekrutom bobu i nauczyli ich prawdziwej służby.

Millenials stanowią więc swoiste wyzwanie społeczne, w tym dla sił zbrojnych. Przypomnijmy, że USA w tej chwili są zaangażowane w trzy wojny (Afganistan, Irak, Libia) oraz operacje militarne nie kinetyczne w kilkudziesięciu krajach świata. Wojsko po prostu potrzebuje rekruta. A na 300 milionów obywateli mają 2,4 miliona w służbie wojskowej (mniej niż jeden procent ludności). Ponadto, ponieważ Stany Zjednoczone to demokracja, organiczny związek między wojskiem a cywilami jest bezwzględnie potrzebny dla bezpieczeństwa narodowego. A w tej chwili między nimi istnieje przepaść kulturowa, powiększająca się błyskawicznie w wypadku millenials.
Dla amerykańskiego wojska nadzieją jest to, że pasywność, brak inicjatywy i poleganie na mamusi można psychologicznie i instytucjonalnie wpiąć do armijnego rydwanu. Po prostu, tak jak w domciu, „dzieciaki” w armii dostaną jedzenie, opierunek i dach nad głową. Jedyna różnica to dyscyplina.

Od 2008 r. ponad 60 proc. wojska to pokolenie Y. Okazuje się, że w kamaszach millenials nie buntują się. Przystosowują się do armii i służą wiernie. Słuchają rozkazów, potrafią doskonale grać zespołowo. Wojsko niszczy patologie i nihilizm. Buduje siłę wewnętrzną i patriotyzm.
Siły zbrojne USA to nie żłobek. I nie jakieś śmietnisko dla nieudaczników i biedaków. Jest to armia ochotnicza. Z najuboższych warstw społecznych wywodzi się tylko 11 proc. żołnierzy, 25 proc. pochodzi z najzamożniejszych środowisk. Wśród oficerów aż 40 proc. wywodzi się z warstw najbogatszych; prawie 95 proc. oficerów ma tytuły uniwersyteckie już w momencie promocji oficerskiej. Reszta zdobywa wyższe wykształcenie pełne potem. To nie są jakieś bezmyślne trepy.

Wojsku udało się obronić swoje oblicze, silną kulturę instytucjonalną, która potrafi przekształcić młodzieżowe patologie w stal obronną kraju. Oby to się w post-PRL udało. Wtedy będzie Polska.

Marek Jan Chodakiewicz

Lubię to! facebook.com/TygodnikSolidarnosc

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Polityka