– Trwał opór wobec komunistów i to wielu Polaków podgrzewało. Jeszcze jest sprzeciw, nie poddaliśmy się! Niezwykle ceniono żołnierzy podziemia niepodległościowego – o Polsce lat 50. opowiada pisarz Marek Nowakowski w rozmowie z Krzysztofem Świątkiem.
– Panuje przekonanie, że od końca wojny zapanował w Polsce stalinizm, który od razu zaczął krępować wolność. Czy tak rzeczywiście było?
– Nie, w pierwszych latach czuło się jeszcze szum wolności. Długo żyła nadzieja, że „alianci nie pozwolą”. Trwał opór wobec komunistów i to wielu Polaków podgrzewało. Jeszcze jest sprzeciw, nie poddaliśmy się! Tak myśleli nawet ci bierni. Przez to, że żyło przedwojenne pokolenie, przechowywana i przekazywana była przeszłość. Nie aprobowaliśmy nowej rzeczywistości. Widzieliśmy, że ci z przedwojnia są inni od nowej, powstającej warstwy, na którą mówiło się „karierowicze”, „zaprzedańcy”, bo zaprzedani Sowietom. Czuliśmy, że ci, którzy przekazują nam wiedzę o dawnej, niepodległej Polsce, sobą poświadczają, że to prawda, że nie mitologizują przeszłości. Intuicja podpowiadała, że w Polsce stało się coś złego. Dawna rzeczywistość miała wielu przedstawicieli. Z szacunkiem mówiono: to przedwojenny oficer, dyrektor.
– Do którego roku wyczuwalny jest ten szum wolności?
– Do 49., może nawet 50. Mimo coraz większych nacisków i przemocy. Nowi partyjni, PPR-owcy, na początku byli zażeno

wani tym, że wstępują w szranki nowej władzy. Czuli, że są w mniejszości i nawet nie próbowali dominować. Na uboczu rozpoczynali nową drogę. Zbyt żywa była pamięć przedwojnia, w różnych dziedzinach życia. Autorytetem obdarzano np. kierownika szkoły, nauczyciela. Kiedy myślał po staremu, czyli etos przedwojenny przyświecał jego działaniom pedagogicznym, nie od razu strącano go w niebyt. Istniała wspólnota, która sobie pomagała. Mój ojciec wystawił popiersie Piłsudskiego, bo szkoła przed wojną nosiła jego imię, i wielu radziło: „Panie kierowniku, lepiej jak pan to usunie, bo będą nieprzyjemności”. Ksiądz dalej organizował zbiórki na budowę kościoła, bo chciał dokończyć prace przerwane przez wojnę. I ludzie dawali pieniądze: partyjni i niepartyjni, uznając, że to dobro wspólne, co było paradoksem, bo przecież komunizm propagował ateizację. Zostały więc strzępy myślenia przedwojennego. Obowiązywał etos pracy. Ludzie pracowali już w państwowych firmach, ale solidnie. Nie głoszono późniejszej, znanej zasady: „Czy się stoi, czy się leży, ileś się należy”. Kolejarze, jak żołnierze, nie mówili, że idą do pracy, ale na służbę. Zasadą była punktualność, solidność. Żyła w rozmowach legenda Piłsudskiego, oficjalnie już trzebiona. Bo jeden był w ’20 roku ochotnikiem, drugi ułanem w ’39. Potem przekazywali historię coraz ciszej, a w końcu w ogóle przestali mówić dzieciom o przeszłości, by ich nie narażać. Słyszałem o pięknej, bohaterskiej rodzinie, która w ’20, ’39 i ’44 roku walczyła. Po wojnie jeden z mężczyzn został zamordowany przez bezpiekę. I nic dzieciom nie mówiono o losach tajemniczo zaginionych bliskich zmarłych. By ich nie narażać, bo jeszcze staną na uboczu, nie włączą się w rytm zdobywania zawodu.
– Jak odnoszono się do żołnierzy podziemia antykomunistycznego?
– Niezwykle ich ceniono. Wiedzieliśmy, że prowadzą wojnę z komunistami. O nich mówiono. Kiedyś w kolibie jakiś góral ożywił się po wódce i zaczął opowiadać o „Ogniu”, czyli Józefie Kurasiu, bohaterze walki z komunistami na Podhalu. Pamięć o bohaterach była żywa. U nas w podwarszawskich Włochach ukrywał się student z pokolenia Kolumbów. Za okupacji w AK, po wojnie działał w WiN-ie. Ale tak się ukrywał, że wszyscy we Włochach o nim wiedzieli. Miał dziewczynę, często sypiał w domu jej rodziców albo u kolegów. I wszyscy solidarnie go wspierali. Cztery lata tam istniał i nikt nie zakapował! A natychmiast przecież powstał we Włochach powiatowy urząd bezpieczeństwa.
Po wojnie sytuacja wyglądała straszliwie. Lata okupacji – męczarni, przelanej krwi – i nic z tego. Walka Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, Batalionów Chłopskich... Przychodzą „wyzwoliciele” w burych szynelach z gwiazdami na czapach i teraz oni dążą do opanowania kraju. Chmary ich, roje! I przyzwolenie możnych ze świata zachodniego, na których liczyliśmy. Upadający mit Anglii, Francji, Ameryki... Ci z sowieckiego nadania przychodzą i robią swoje. We Włochach najlepszy dom od razu zajęło NKWD. Wszystkich wyrzucili. Piwnice, gdzie gospodynie trzymały przetwory, zamieniono w areszt i zaczęto tam więzić akowców. Dysponowali listami osób do zatrzymania, bo zawsze znajdą się szumowiny i sprzedawczyki. Potem jednych zatrzymanych na Sybir wywozili, a innych do więzień w kraju.
– Jak tworzono nowe elity – kadry aparatu partyjnego i ubeckiego?
– Wielu kupiono mirażem szybkiego awansu, choćby fornali. Partyjniaków, ubowców rekrutowano też z marginesu społecznego. W wojnę za pieniądze współpracowali z Niemcami, za nic mieli wszelkie wartości, liczył się tylko sukces materialny, wydawali, donosili. Teraz znowu wyleźli. Byli też zaślepieni fanatycy. W miarę jak wymierali starzy ludzie, a ustrój tężał, powstawało ponure przeświadczenie, że nowe będzie bardzo długotrwałe. I z tym wiązał się proces demoralizacji. Ludzie czyści, wartościowi zamykali usta, żyli na uboczu, uważali, że z tą potęgą nie ma co toczyć bojów. Albo, już zmęczeni, próbowali się z władzą dogadywać. Swoje wiedzieć, ale aprobować ją na zewnątrz, nie występować przeciw, bo to szkodzi karierze zawodowej. To, co w II RP osiągano dzięki kwalifikacjom i zdolnościom, zastąpiono kryteriami przynależności, gorliwości, aktywności. Ludzie wstępowali w stan zniewolenia. Stawali się spokojną, bierną masą systemu. Jedni byli cisi i pokorni, ale z musu. Inni uznawali, że ten świat tak już został urządzony, nic lepszego nie będzie i stawali się aktywistami, odnosili coraz większe sukcesy i uzyskiwali przywileje. Robaczywa stawała się społeczna moralność. Pozytywnym kryterium okazywała się kariera. „O, ten się wzniósł, ma mieszkanie, samochód, wspina się”. Wiedziano, że to są wspinaczki drogą przynależności, służalczości, ale zaczęto przyjmować to w niezdrowej, nowej „etyce” jako coś pozytywnego. Ci ludzie zaczęli wierzyć tylko w siłę i przemoc. Trzeba z władzą paktować, albo się włączyć. Kolejne pokolenia zatruwały się tym poglądem. Żona po zmarłym mężu odkryła w jego papierach legitymację partyjną. Był to prawy człowiek, patriota, fachowiec, długo bez szans na awans. Aż się załamał.
– Stopniowe gnicie.
– Często proces niezauważalny. Znajomi siostry – akowcy, żołnierze podziemia z oddziałów leśnych, zahartowani w bojach o niepodległość wartościowi chłopcy, dokonali wolty o 180 stopni. Przestali wierzyć w walkę. Odezwała się życiowa potrzeba osiągania najlepszego z możliwych stanów rzeczy. To był często proces powolny, nie gwałtowny; że siedzę jedną noc, wypalam 20 papierosów i wychodzę rano jako aktywny budowniczy socjalizmu, tropiciel wroga klasowego. Kilku z nich zostało czystych, żyli na uboczu. O pozostałych siostra

mówiła z goryczą, nawet szyderstwem. Bo zaczęli zapisywać się do partii. Robili karierę w dziennikarstwie, na służbie reżimu. Zresztą nie osiągnęli orlego lotu. Jeden dochrapał się stanowiska naczelnego „Gazety Strażackiej” (śmiech). Drugi był kierownikiem działu w gazecie centralnej. Dobry, uczciwy człowiek, ale system nauczył go jak mówić i pisać. Szło pokolenie za pokoleniem, w rydwanie kompromisów, konformizmu. Przekazywano, że nie można inaczej, bo „nic z ciebie nie będzie”, będziesz śmieciem wyrzuconym poza nawias. Cyniczna, pragmatyczna wiedza. Nie miała z tym nic wspólnego jakakolwiek burza światopoglądowa czy rozterki wyboru.
– Ale byli i ci, którzy się temu nie poddawali.
– Po ostrej wojnie z komunistami w pierwszych latach, potem powstawały młodzieżowe ruchy patriotyczne, ale wszystko już na marginesie. Przypominały, że inna powinna być Polska, ale szybko je dławiono, stosując straszliwe represje. Młodych wysyłano do obozów pracy, a potem do więzień, albo karnym wojskiem zmuszano do uległości. Moja siostra rzuciła po drugim roku studia dziennikarskie i poszła na prawo. Potem pracowała w niszy dla prawników – nie w prokuraturze czy sądzie, bo też uważała, że to narzędzia w rękach władzy, a w komisji arbitrażowej, rozstrzygającej spory między przedsiębiorstwami. Po ’56 roku w tej komisji pracował zwolniony z więzienia szef kontrwywiadu AK Bernard Zakrzewski ps. Oskar. Ale także szef jednego departamentu z rozwiązanego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. I ci panowie kłaniali się sobie na korytarzu (śmiech). A pan Zakrzewski jakieś pół roku spędził w piwnicach tego ministerstwa.
– Co się działo z tymi, którzy w II RP stanowili elitę?
– Część została złamana i przeszła na drugą stronę. Inni żyli na milczącym marginesie. Wielu przekazywało wiedzę, doświadczenia synom, wnukom, ale nie tworzyło żywotnych ognisk myśli. Szukano azylu, gdzie można spełnić się uczciwie. Miałem kolegę z rodziny przedwojennej, który pogrążył się absolutnie w karierze naukowej, w matematyce i fizyce. Niektórzy od razu po wojnie uciekali przez zieloną granicę. Potem mówiono: był taki, ale zniknął. Jeszcze granice nie były tak szczelne. Orientując się w sytuacji, wylatywali stąd jak ptaki. A potem kibel, zamknięta granica. „Kibel, kibel, wylęgarnia muszek, chyba się uduszę” – jak śpiewał później jeden z zespołów punkowych.
– Lata 50. to czas apatii, marazmu?
– Zrywano się jak w Czerwcu ’56, ale nie uzdrawiało to społeczeństwa. Bunty były krótkotrwałe, umiejętnie tłamszone przez władzę, która nie tylko dysponowała siłą przemocy fizycznej, ale i duchowej – propagandą wchodzącą we wszystkie dziedziny życia. No, i donosicielstwem, rosnącą zarazą w tamtych czasach. Poznań ’56 z pewnością odkładał się w pamięci zbiorowej, ale jego potencja nie oczyszczała wówczas społeczeństwa.
– Czym był rok ’56?
– System na chwilę rozluźniono, ale ciągle siłą był pragmatyzm. Jak będziesz żył z władzą w zgodzie, to sobie życia nie zrujnujesz. A jak się uaktywnisz w romansie z reżimem, będziesz miał jeszcze lepiej. Znałem rodzinę rzemieślniczą, patriotyczną. Własną, ciężką pracą doszli przed wojną do jakiegoś stopnia zamożności. Dzieciom wpajano zasady niepodległościowe i moralne. Ale synowie stali się absolutnymi pragmatykami. Jednego z nich dobrze znałem. Zdolny chłopak, elokwentny, z ambicjami i szybko szedł w górę w dyplomacji PRL. Został konsulem w Chicago, co zazwyczaj było wtedy przykrywką dla działalności wywiadowczej. Przyjmowano też postawy przeciwne. Znałem rodzinę robotniczą, średnio materialnie sytuowaną. Synowie, też robotnicy, absolutni antykomuniści. Nigdy nie zaangażowali się w żadne ruchy młodzieżowe czy partyjne, mający zakorzenioną nieufność i dezaprobatę do czerwonej zarazy.
– Wielu się jednak dostosowało?
– Powiem na konkretnym przykładzie. Mój długoletni kolega po wojnie zaczął w handlu pracować jako zaopatrzeniowiec i zupełnie zatracił myślenie o imponderabiliach. Osiągnął wysokie jak na tamte czasy stanowisko magazyniera. A w magazynie miał cenione, niedostępne na rynku towary, np. meble z Jugosławii. Przychodzili do niego sportowcy, a nawet sekretarze partyjni. I lewizna – on im to, oni w zamian coś innego. Wszedł w taki układ i cieszył się materialnymi sukcesami. Kupił większe mieszkanie, załatwiono mu samochód. Żył jak pączek w maśle. Widziałem jego twarz małego króla! Oczy pełne optymizmu i sytości.
– Dziś w tramwajach widać ludzi pozbawionych nadziei na zmianę. Nie wierzą w zryw, odnowienie życia publicznego, moralnego. Szarość twarzy. A jak wyglądał tramwaj w latach 50.?
– Po wojnie tramwaj był żywy, jak wielki klub dyskusyjny. Solidaryzowano się z tymi, co rzucali krytyczne uwagi odnośnie nowego systemu. Wyczuwało się ducha wolnego w tramwaju. Kontynuowano tradycję ulicznego żartu, orkiestr jeszcze z czasów wojny. Rzucano coś aluzyjnie, nawet w czasach stalinowskich. Dziś rzeczywiście tramwaj jest milczący, ludzie osobni, nawet żart nie wywołuje odzewu, a raczej wrogą czujność: „Co on mówi i dlaczego?”. Rozbito wspólnotę. To dostrzegam wyraźnie. Dziś jednego człowieka od drugiego dzieli mur. Nie ma lekkich, żartobliwych uwag, które świadczą o krytycznej, niezależnej myśli. Każdy zajęty jednostkowym losem. Brakuje wspólnych działań, uważanych powszechnie za pozbawione sensu. Ten trend jest dominujący, bo władza daje złe wzorce, nie dba o dobro publiczne, wspólny interes, debatę o naszych sprawach. Tego władza nie chce i podsuwa gotowe wzorce zachowań i wypowiedzi. Odbiera w ten sposób ludziom wolność wyboru, wolność wypowiedzi. Brakuje zdecydowanych sądów, walki o coś. Dużo jest ludzi spapranych, w różnych zawodach i publicznych działaniach. Dominuje fatalizm bierności. Ale społeczeństwo jest zagadką. Czasem mała iskra powoduje pożar.
Inne tematy w dziale Polityka