Jakob Jakob
270
BLOG

Missoula, Montana

Jakob Jakob Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Dzisiejszą opowieść rozpocznę nietypowo od końca. Otóż, jesteśmy obecnie (tj. godz. 11 am czasu górskiego) w Missouli w Montanie. Missoula to druga co do wielkości metropolia stanu Montana, liczy aż 60 tys. mieszkańców (pierwsza - Billings ma ok. 100 tys.mieszkańców), nie ma tu nic ciekawego i nigdy nie planowaliśmy się tutaj znaleźć. (Na marginesie: Montana powierzchniowo jest większa niż Polska, a mieszka tutaj niecały milion ludzi). Niestety nasza podróż greyhoundem okazała się tak wygodna, że posneliśmy jak zabici na ostatnim miejscu w autobusie, a odory z pobliskiego kibla tak nas uśpiły, że minelismy nas punkt przesiadkowy w Butte (również Montana). Zawsze kiedy greyhound miał postój kierowca świecił światło i darł się przez swój głośnik, tak, że obudziłby umarłego, a teraz akurat nie. Zresztą od początku byłwyjątkichamski i z naszymi Discouvery Passami (nota bene najdroższymi biletami jakie tylko są w całym greyhoundzie) kazał namiśćna koniec kolejki,w związku z czym ledwo załadowaliśmy się i dostaliśmy najgorsze miejsca. (w tym miejscu różnego rodzaju antyfaszystów proszę o zaprzestanie czytania) Już kilka razy zdarzyło się nam, że mając do dyspozycji dwa miejsca nie obok poprosiliśmy kulturalnie o zamienienie się miejscami tak abyśmy mogli siedzieć razem. Dla nas to pewna wygoda, ale dla kogoś innego nasze towarzystwo nie jest chyba specjalnie milsze od towarzystwa jakiegoś innego pasażera greyhounda. Jak do tej pory żaden Murzyn nie przystał na nasze propozycje i tylko niezrozumiale bełkotał w swojej murzyńskiej mowie. Każdy pierwszy z brzegu biały okazywał większe zrozumienie i nie robił problemu. Najwyraźniej do tej pory mszczą się za Rosę Parks (antyfaszyści mogą wrócić do czytania).

Aktualnie sytuacja wygląda tak, że nasze bagaże przez nikogo nie niepokojone jadą spokojnie do Salt Lake City, a my mamy nieco wolnego czasu, na załatwienie pewnych zaległych spraw. Jeżeli tym razem wszystko się uda, załapiemy się na autobus z Missouli do Butte o 16, a stamtąd o 19 powinien odjeżdżać bus do SLC (przynajmniej pani w okienku tak twierdziła, gdyż w Internecie brak informacji na ten temat). Pani zapewniała nas też, że nasze bagaże nie wylądują na Salt-Lake-Citowym bruku i ktoś się nimi tam zajmie, ale mając pewne wątpliwości czy można jej wierzyć, wysyłamy teraz setki rozpaczliwych maili do równych władz greyhounda.

Jako, że wczoraj wszystkie możliwe atrakcje Rapid City mieliśmy zaliczone, postanowiliśmy udać się na tradycyjne amerykańskie naleśniki, które tutaj je się na śniadanie, a nie na obiad. W tym celu Dudniący Róg zawiózł nas swoim jeepem na obrzeża Rapid City, gdyż w centrum nie ma tam zupełnie nic do jedzenia, do restauracji o wdzięcznej nazwie Międzynarodowy Dom Naleśników (IHOP). Tam popędzani nieco przez sympatyczną panią kelnerkęmusieliśmybrać pierwsze co sięnawinęło, i tak Ada np. zamówiła zestaw: naleśniki z jagodami, bananem, masłem i jajecznicą. Ja uderzyłem w nieco inne tony i wziąłem naleśniki z czekoladą, lukrem, cynamonem i syropem klonowym. Nie było to zbyt wyrafinowane danie, zbyt dobre także nie. Tutejsze naleśniki spororóżniąsię od tych z Polski (czy w ogóle z Europy). Mają gdzieś 1,5 centymetra grubości i smaży się je jak pączki. Później układa się je w wieże, a nie zawija i polewa się jednym z 5 sosów, które przypominają nasze syropy do herbaty (ale są słodsze i gęstsze).

W każdym razie wyszliśmy z tego przybytku z lekkim niesmakiem. Teraz za to marzą nam się takie. Na szczęście dostaliśmy kupon na darmowe naleśniki (niestety tylko z samym masłem) i wkrótce idziemy go zrealizować w oczekiwaniu na autobus.

Wracając z IHOPu (Dudniący Róg pojechał już wcześniej) na nogach, zahaczyliśmy o ciekawy sklep Family Dollar, gdzie Ada nabyła za 1$ plażowe japonki (gdyż poprzednie zepsuły się jeszcze w Chicago). Na kasie okazało się, że akurat tego dnia była promocja – 40% i koniec końców zapłaciła za nie 60 centów. Było też kilka innych ciekawych rzeczy (na pewno wysokiej jakości!), które mógłbym przywieźć do Polski, ale nie będę ich przez najbliższy miesiąc woził w plecaku. Może trafi się jakiś podobny bliżej Nowego Jorku.

Jesteśmy w szoku, że w USA tak łatwo znajdujemy couchsurfingi. Piszemy zaledwie do kilku osób i zawsze mamy nadmiar ofert, więc możemy przebierać jak w ulęgałkach. Po świetnych doświadczeniach z Ciotką Matyldą w Toronto, znaleźliśmy sobie Polkę w San Francisco, w Salt Lake City za to z 3 ofert wybraliśmy Richarda, który wygląd na najbardziej wyluzowanego. Mieliśmy do wyboru także Fidiasza, ale jego opis nie brzmiał zachęcająco: Fidiasz ma dwoje dzieci i otwarcie pisze, że jeżeli masz wszy albo przeziębienie, to nie życzy sobie, żeby on i jego dzieci oddychali tym samym powietrzem co ty! Nie wspominając już o tych, którzy walą swój opis na 5 stron i gdzieś wplatają magiczne słowo-klucz, którego trzeba użyć, żeby w ogóle przeczytali twój request.

Mam nadzieje, że następny wpis będzie już w Salt Lake City, choć jak widać niezbadane są wyroki greyhounda.

 

Jakob
O mnie Jakob

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości