Jakob Jakob
297
BLOG

Miasto Aniołów

Jakob Jakob Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Dzisiaj niestety nie będzie żadnych zdjęć, bo nie było nic ciekawego do fotografowania. Pomimo tego dzień należy zaliczyć do bardzo udanych. Opuściliśmy już  i gościnną Terry i jesteśmy już w Los Anegles, gdzie osób gościnnych brak. W związku z tym po raz pierwszy musieliśmy znaleźć sobie alternatywny nocleg, którym okazał się (podobno) trzygwiazdkowy hotel. Piszę "podobno" nie dlatego, że mi sie nie podoba, ale dlatego, że nie znalazłem na to żadnego potwierdzenia poza stroną gdzie dokonywaliśmy rezerwacji. Najciekawsze jest to, że nigdy nie przyszłoby nam do głowy tułać się po hotelach, które z zasady są dla nas zbytkiem, ale cena dwuosobowego pokoju odpowiada cenie dwóch łóżek w 20-osobowym pokoju (czyli dormie) w tutejszym hostelu (czyli takim jakby schronisku młodzieżowym). Nie daliśmy się więc zrobić w konia i wybraliśmy hotel, którym co  prawda ręczniki miały być bardzo cienkie i okolica nieciekawa, ale jak się okazało wszystko to były bzdury rozsiewane przez zmanierowanych wczasowiczów.

Zanim opuściliśmy San Diego Terry zabrała nas na niedzielną mszę do kościoła episkopalnego (czyli po ludzku do anglikańskiego). Jak się później okazaloło: 1) byliśmy jednymi z nielicznych surferów, którzy chcieli się tam udać, 2) Terry to kobieta-instytucja: hostuje, organizuje banki żywności, śpiewa po knajpach i kościołach i nie wiadomo co jeszcze. Do kościoła musieliośmy dostać się sami (zawiozła nas Szwajcarka, która po USA podróżuje autem), gdyż Terry poszła rano, bo jest solistką na każdej mszy. Jeżeli chodzi o samą msze, to wiadomo - same księżyce!

Nawiasem mówiąc kościołów jest tu więcej niż w Krakowie (gdzie podobnio jest najwięcej w Polsce), także na przedmieściach, gdzie ze względu na niską gęstośc zaludnienia nie powinno ich być aż tyle. W kościele zaskoczyło nas co najmniej kilka rzeczy - pomijam kwestie religijne, gdyż w samej treści mszy jest ich niewiele (w przeciwieństwie do wyznań protestanckich). Otóż już na wstępie dopadła nas lokalna działaczka, przywitała, pogadała, zaopatrzyła w broszurę dotyczącą dzisiejszej mszy (tzn. dokładna rozpiska co i kiedy będzie), później - już w trakcie - "z ambony" zostaliśmy powitani jeszcze raz jako honorowi goście i wręczono nam... kwiatki.

Jakby tego było mało, po mszy zaprowadzono nas do innej czesci kompleksu, gdzie znajduje się coś na kształt banku żywności dla ubogich. Różnica była tylko taka, że lokalna społeczność korzystała z tego, chociaż na ubogą nie wyglądała. Za zachetą skorzystaliśmy i my, zaopatrując się obficie. Później zaproszono nas jeszcze na kawę/herbatę/kako i ciasto do kolejnego pomieszczenia, gdzie wszyscy zbierają się po mszy. Otwartość i życzliwość Amerykanów naprawdę robi wielkie wrażenie, szkoda, że Szwajcarka chciała już jechać, gdyż nie zdążyliśmy porozmawiać z wszystkimi, którzy do nas zagadywali.

Jeśli chodzi jeszcze o kościół anglikański - to oprócz tradycyjnych funkcji proboszcza i organisty, mają tam jeszcze coffee makera albo coffee cleanera.

Później nie było już tak różowo, gdyż musieliśmy dostać się do Los Angeles. Teoretycznie są to 2 godziny drogi, ale nie wtedy gdy podróżuje się greyhoundem. Jeżeli uważacie, że w Polsce komunikacja zbiorowa funkcjonuje źle, to może pewnym pocieszeniem będzie, że w USA nie jest wcale dużo lepiej (gorzej chyba też nie). Pierwsze zaskoczenie - nie było tego nigdy wcześniej: przed wejściem do poczekalni czekała nas kontrola bezpieczeństwa - taka z prześwietlaniem i wyjmowaniem wszystkiego z kieszeni, a tym razem chyba nie szukali owoców (nota bene pan który nas sprawdzał, kiedy zobaczył ile jedzenia wzieliśmy ze sobą (od anglikanów oczywiście) był bardzo rozbawiony). Autobusy do LA jeżdzą teoretycznie co godzinę, kiedy my przyszliśmy o 2, ludzie czekali jeszcze na ten o 1.15, a okazało się że wolne miejsca są dopiero na 3.15 (też nigdy wcześniej się nie zdarzało...). Cóż, poczekaliśmy cierpliwie, w końcu nigdzie nam się nie spieszy. Autobus oczywiście miał opóźnienie i był bardziej zdezelowany niż zwykle (co miało w sumie plusy, gdyż siedzenia układały się prawie na leżąco), ale w przeciwieństwie do nowych greyhoundów był w nim internet.

Teraz clou programu. Jadąc z dworca "PKS" do naszego hotelu nie pytaliśmy nikogo o drogę - w każdym autobusie są mapki do wzięcia dzięki którym można dać sobie radę, poza tym wyyznaczeniem trasy zainteresowałem się już wcześniej. Ludzie jednak widząc turystów z olbrzymi plecakami i masą innych toreb sami chcą nam tłumaczyć jak dojechać. Tak było i dzisiaj. Mniejsza o to, że Amerykanie często mówią tak, że nie sposób ich zrozumieć, przez co myślą później że nie mówimy po angielsku i mówią do nas po hiszpańsku. Tym razem miał miejsce dialog na który prawdę powiedziawszy czekałem odkąd tu przyjechałem.

[P]an z autobusu po wytłumaczeniu nam drogi: Skąd jesteście?

[M]y: Poland

P: Boland?

M: Poland!

P. Poland? Poland? A tak, wiem, to gdzieś na północy prawda?

M: (myśląc, że chyba coś zapał): no, tak (w końcu Los Angeles jest na wysokości Afryki północnej)

P: To gdzieś w Oregonie, prawda?

M: ???

P: Czy w Waszyngtonie?

M: W Europie!

P: Europa? To chyba bardzo daleko? Ile to mil?

M: 20 tysięcy (chyba trochę przesadziłem, ale co tam).

P: 2 tysiące?

M: 20!

P: A, to daleko. A czy to jest takie duże miasto jak Los Angeles czy mniejsze?

M: ....

P: Czy duże takie jak San Francisco? Byliście w San Francisco?

M. ....

 

Na tym zmuszeni byliśmy zakończyć naszą rozmowę, gdyż niestety nadszedł nas przystanek. Muszę jednak przyznać, że był to jedyny taki przypadek jak do tej pory. U anglikanów tez nas pytano skąd jestesmy i tam ludzie wydawal się bardziej kumaci, co prawda o Polsce nie wiedzili dużo, ale jedna pani była w Warszawie, inny pan wiedział że jest w Europie Środkowej. Kto wie? Może po prostu nie pochwalili się swoją szeroką wiedzą?

 

 

 

Jakob
O mnie Jakob

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości