waldburg waldburg
1136
BLOG

Słupy i słupki, czyli brygada technika Zielińskiego wyrusza do p

waldburg waldburg Polityka Obserwuj notkę 31

 

 

 

Stary wystąpił wczoraj na swoim blogu z intrygującą propozycja. Doszedł do wniosku, że po widowiskowych debatach partii Prezesa o rolnictwie w strażackiej remizie i o górnictwie w wyrobisku, obrady o wyjściu z impasu, w jakim znalazła się ostatnio polska telekomunikacja, powinny się odbyć na słupie telegraficznym.

Żart Starego jest uzasadniony. Obnaża intelektualne ubóstwo pijarowych doradców przywódcy opozycji, którzy gotowi są łapać się najgłupszych gadżetów (w tym także brzytew) w nadziei, że w ten sposób podniosą mu słupki.

Słupy i słupki tonącego Prezesa przypomniały mi pewną historię też o słupach. Dawno temu w czasach studenckich pracowałem w czasie wakacji w Miejskim Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych w Warszawie. Moim zwierzchnikiem był nad wyraz elegancki, ubrany zawsze w nieskazitelnie wyprasowany garnitur i takąż koszulę technik Zieliński. W odróżnieniu od innych kolegów po fachu technik Zieliński zwolniony był z obowiązku wdziewania granatowego munduru elektryka.

Szczupły blondyn w okularach w złotej oprawce miał w sobie coś z angielskiego arystokraty. Bywało, że do pracy przychodził w muszce i wtedy wyglądał na konferansjera z telewizji albo na nauczyciela akademickiego. Wrażenie potęgowała niepozorna teczka ze świńskiej skóry, którą tylko dyskretnie otwierał w naszej obecności. Były tam śrubokręty, kable, obcęgi i zapasowe żarówki. Lubiliśmy go i jego też ciągnęło do studentów.

Po pracy chodziliśmy do ogródka z piwem przy Świętokrzyskiej na tyłach Pałacu Kultury, żeby zmyć z siebie stres minionego dnia i posłuchać opowieści o żonie, z którą się rozwiódł i o której mówił, że była gorsza od Syberii. Zazwyczaj pojawiał się w ogródku przed końcem pracy i czekał tam na nas. Technik Zieliński był urodzonym gawędziarzem, szczególnie po piwie.

Powodem wizyt ogródku nie było jednak piwo. Do obowiązków technika Zielińskiego należała wymiana przepalonych żarówek na wszystkich skrzyżowaniach Świętokrzyskiej sąsiadujących z Pałacem Kultury. Nic dziwnego, że w odgrodzonej od ulicy wysokimi krzewami pijalni piwa beczkowego, która była wymarzonym punktem obserwacyjnym, czuł się jak w domu i że znali go tam prawie wszyscy.

Któregoś popołudnia przedstawił nam swoją filozofię życiową, z której wynikało, że był racjonalistą. Sprowadzała się do zasady, że nie warto się wysilać bez potrzeby. Kiedy na światłach przy skrzyżowaniu Świętokrzyskiej z Emilii Plater wypalała się żarówka, a w tamtych czasach żarówki wypalały się nieustannie, technik Zieliński na ogół nie reagował. Przecierał okulary, ale nie pędził po drabinę do stróża, tylko ustawiał się w kolejce po następne piwo.

Jego dzień pracy kończył się o czwartej. W przypadku awarii żarówki czekał więc do czwartej i dzwonił na milicję. Podawał się za przechodnia zatroskanego stanem bezpieczeństwa w ruchu ulicznym. Po czwartej bowiem za usuwanie takich błahych usterek odpowiedzialna była milicja.

Ktoś go tam jednak kiedyś poznał po głosie i wysłał skargę do dyrekcji.  Oczywiście technik Zieliński wyparł się wszystkiego, ale dostał naganę i musiał zmieniać głos albo prosić bywalców ogródka, żeby dzwonili na milicję za piwo.

Byłem świadkiem jego rozmów z milicjantami, którzy mieli go na oku i przed którymi udawał, że pije cytrynadę. Zawsze miał w teczce butelkę cytrynady, którą demonstracyjnie stawiał na stoliku na widok stalowych mundurów.  

Ale wracam do słupów. Z wielu historii, które nam opowiadał, jedna zapadła mi na długo w pamięć. Na początku lat 50. wysłano go pod Białystok, gdzie miał stawiać sieć elektryczną. Jego ekipa pracowała w ciężkich warunkach. Spali w wiejskich stodołach odcięci od świata, pięknych kobiet i cywilizacji. Bywało, że dróg, przy których mieli stawiać słupy, w ogóle nie było, mimo że były zaznaczone na mapach.

Po paru miesiącach przestali przejmować się mapami i dokumentacją przysyłaną z centrali w Warszawie. Stawiali słupy, jak było im wygodniej, bez zakrętów albo na skos zamiast w linii prostej. Byle utrzymać się w planie. Było to w epoce współzawodnictwa pracy socjalistycznej. Tym większego szoku doznał technik Zieliński, kiedy okazało się, że wygrał współzawodnictwo na najlepszą brygadę w Polsce. Dzięki niemu i jego kolegom postępy elektryfikacji na białostocczyźnie były rekordowe i także oszczędność materiału okazała się największa.

Wpadł w panikę. Wszystko mogło się wydać. Sieć budowana na przełaj i lewe rozliczenia kabla, który wymieniali na bimber u chłopów. Tymczasem sekretarz partii wysłał do niego swojego zastępcę z powiatu z zapowiedzią kolejnej katastrofy.

Następnego dnia mieli przyjechać dziennikarze z „Trybuny Ludu”.

Technik Zieliński nie wiedział, co robić. Jego ludzie byli w odległej o 15 kilometrów wiosce na weselu. Wysłał kogoś po nich na rowerze, ale wróciło tylko dwóch. Byli jeszcze w stanie utrzymać się na nogach, ale dalecy od stanu trzeźwości.

Znalazł w końcu paru listonoszy, którzy zgodzili się udawać elektryków. Mieli podobne mundury, ale nie umieli wdrapywać się na słupy. A właśnie na tym najbardziej zależało fotografowi z „Trybuny Ludu”. Chciał mieć kogoś na słupie.

Technik Zieliński wpadał w autentyczną złość i twarz mu bielała, kiedy wracał w swojej opowieści do tamtych wydarzeń. „Te ofiary z poczty nie miały zielonego pojęcia. Jeden listonosz o mało nie spadł na ziemię. Musiał zejść, bo dostał zawrotu głowy i dygotał na całym ciele, a inny, któremu udało się dotrzeć jakoś do izolatora, złapał się go i skulił z przerażenia. Wyglądał jak kot.”

Ale artykuł się ukazał. Na pierwszej stronie „Trybuny Ludu”. Było tam także zdjęcie skulonego listonosza na słupie, który wyglądał jak kot. Tytuł reportażu zaś głosił: „Brygada technika Zielińskiego wyrusza do pracy"

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka