Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński
96
BLOG

Oceny pośrednie - przykład z życia wzięty

Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński Społeczeństwo Obserwuj notkę 2
Większość naszych ocen to oceniania pośrednie, kiedy oceniamy zjawisko/rzecz/osobę nie bezpośrednio lecz poprzez jej odległe atrybuty i - niekiedy dość długie - rozumowanie (tak jest np w wielu naukach przyrodniczych) lub dostępne nam opinie innych osób. Dobry opis wartości takich ocen zawarł Andersen w baśni "Nowe szaty cesarza". Baśń większość z nas z dzieciństwa pamięta, ale popełnia ten sam co poddani owego cesarza błąd; wierzy "autorytetom". A chłopców wołających, że "Cesarz jest nagi" ubywa. O takiej właśnie wynikającej z naszego lenistwa i konformizmu sytuacji jest ten tekst.

Ocena bezpośrednia Kiedy kupuję chleb, który okazuje się być np. zbyt słony, za szybko zsychający się lub z zakalcem, to po prostu mówię, że że jest kiepski i trudno przekonać mnie, ze jest inaczej. Żadne argumenty znawców piekarnictwa nic tu nie pomogą. Bo moja ocena jest bezpośrednia; oceniam coś, co jest po prostu dostępne moim zmysłom (wzrok, dotyk i smak) i nie pytami innych jak im ten chleb smakuje. Gdyby jakiś związek piekarzy usiłował przekonywać mnie, że „się nie znam”, nie mam prawa oceniać smaku tego chleba, bo nie jestem piekarzem, to uznałbym ten związek za bandę idiotów lub oszustów usiłujących naciągnąć mnie na kupno baziewia. Podobnie jest w wielu sytuacjach, gdzie mam nieograniczony bezpośredni dostęp do ważnych dla mnie cech ocenianego produktu. Można mnie, oczywiście oszukać za pomocą np. rozmaitych „polepszaczy smaku” czy wyglądu chleba, ale nie dam się przekonać, że chleb jest smaczny, jeśli mi nie smakuje.

Ocena pośrednia Zupełnie inna jest sytuacja mojego wyboru np. w polityce. Nie wiem jak Państwo, ale ja osobiście w chwili podejmowania decyzji nad urną nie znalem osobiście większości (na ogół żadnego z) wybieranych polityków. Znałem tylko ich obraz kreślony przez media i ew. ich decyzje gdy byli u władzy. No i, oczywiście, opinie znajomych. Nie wiedziałem czy kandydat pije, czy żonę bije, skąd i ile ma pieniędzy, jak często łże i nie miałem o nim wielu innych ważnych informacji. Moja ocena tego człowieka była pośrednia. A jednak wielu ludzi przywiązuje się do takich pośrednich ocen bardziej niż np.  do wspomnianej wyżej oceny chleba. Wielu do tego stopnia, że gotowi są  - nie tylko słownie – walczyć z ludźmi oceniającymi tego kandydata inaczej. Bywa, że gotowi są nawet za niego umrzeć. I żadne argumenty racjonalne nie są w stanie tej opinii zmienić. W skrajnych przypadkach nie zmieniają jej (tej opinii) nawet argumenty etyczno – emocjonalne czy nawet moralne. Dobrymi przykładami są tu np. walczący do końca SS-mani czy jeden z szefów NKWD (chyba Jagoda) krzyczący przed egzekucją „Niech żyje Stalin”. To, oczywiście sytuacje ekstremalne, ale zjawisko przywiązania do ocen pośrednich jest raczej powszechne. Stabilność takich ocen ma  - jak każda nasza cecha – swoje dobre i złe strony. A szacowanie owej „dobroci” stabilności oceny wcale łatwe nie jest. Silny, stabilny patriotyzm bywa dobry gdy są realne szanse na obronę wartości narodowych za akceptowalną (jakkolwiek by to nie zabrzmiało) cenę lub zły, gdy za patriotyzm jednostek płacą nieproporcjonalnie duże grupy niewinnych ludzi. To bardzo trudne szacunki i nikt chyba nie potrafi dobrze swoich opinii w tej sprawie uzasadnić. Są jednak sytuacje, gdzie szkodliwość tej stabilności jest ewidentna, a mimo to powszechnie akceptowalna. Ten tekst jest o takiej właśnie sytuacji.

Jak to z nauką bywa Chodzi o ocenę szeroko rozumianej nauki i tzw. wyższej edukacji. Nie potrafię powiedzieć odkąd, ale na pewno od kilku wieków, tzw. naukowcy cieszą się dużym autorytetem społecznym. Ich opiniami podpierają się decydenci rożnych szczebli  (to „eksperci”), media (np. „gadające głowy” w telewizorni) ale również zwykli ludzie w dyskusjach kawiarnianych czy u cioci na imieninach. Szczególne miejsce w tym zakresie mają rozmaite tzw. nauki społeczne; historia (widziana tu jako „nauczycielka życia”), psychologia, prawo, socjologia, politologia i sporo innych, bo namnożyło się tych nauk niemożebnie dużo. Przeciętny obywatel nie zaprząta sobie głowy rozważaniem czym historyk różni się od kronikarza ani tym czy do opisywania przeszłości lepiej nadają się np. dziennikarze lub literaci (zob. naszego Jasienicę). Obywatel taki nie pyta na czym polegać ma "naukowość" takich jak politologia nauk. Nie przeczyta co o nauce napisał Popper ("Logika odkrycia naukowego") czy Kuhn ("Struktura rewolucji naukowych"). Obywatel finansuje poprzez płacone podatki uprawianie nauki i cieszy się, gdy jakiś autorytet pochwali go, że dobrze robi.


Politologia - podobnie jak wiele podobnych dziedzin - ma tę niewątpliwie zaletę, że falsyfikowana jest na bieżąco; co jakiś politolog w telewizorni nagada, to zaraz okazuje się nieprawdą/bzdurą. W tym sensie jako falsyfikowalna jest politologia naukową. Nie wiem jak to jest z teoriami politologicznymi (jeśli takowe istnieją), ale pewnie podobnie.

O wartości jakichkolwiek studiów w dzisiejszym świecie pisało w Internecie (i nie tylko) mnóstwo osób. Generalnie nauka zeszła na psy i ładowanie w nią forsy jest w większości przypadków oszustwem. Warto poczytać np. felietony Marka Wrońskiego w "Forum akademickim" czy zajrzeć na portal www.nfa.pl do Józefa Wieczorka. O "obiektywnych" problemach znacznie "poważniejszej" od politologii fizyki poczytać można w znakomitej książce Sabine Hossenfelder "Zagubione w matematyce". Generalnie studia to dziś w 90% przypadków strata czasu, który inni wykorzystają na zdobycie doświadczenia zawodowego. A wrócić do czasu sprzed studiów na ogól się nie da. Można, oczywiście spróbować naśladować Fausta, ale nie wiadomo czy Mefisto jest zainteresowany.

Nie słyszy się wśród „zwykłych ludzi" pytań o osiągnięcia naukowe finansowanych przez nich „uczonych”. Pytań w rodzaju co wykazano?, udowodniono? w zasadzie w przestrzeni społecznej nie ma. A to ważne społecznie pytania. Uniwersytet definiowany był jako "Korporacji nauczanych i nauczających WSPÓLNIE poszukujących prawdy". No i pytanie; ile znają Państwo w naszych, szczególnie tych prowincjonalnych, uczelniach takich wspólnot? To się liczy zwykle w seminariach, gdzie studenci i pracownicy na równych prawach, bez jakichkolwiek "autorytetów", gadają o tym samym. Nie wiem jaki jest dziś procentowy rozkład zajęć (wykłady/konwersatoria/ćwiczenia/seminaria) czy udział laboratoriów w liczbie przewidzianych zajęć. A ilu, wg Państwa oceny pracowników prowadzi np. wykłady na poziomie wyższym niż dostępne w Internecie? No to komu jest toto potrzebne? A z drugiej strony; ilu wg Państwa opinii studentów przyszło na uczelnię nie po zawód czy dla miłego spędzania czasu (przedłużanie beztroskiej młodości/dzieciństwa), ale z niekoniecznie "interesownej" ciekawości świata, by nie powiedzieć pasji poznawczej? A warto przypomnieć, że za studia płaci podatnik. I nie tylko ten, którego pociecha akurat studiuje. Niby dlaczego bezdzietny Kowalski ma finansować bezsensowne (jeśli nie z ciekawości świata) studia czwórki dzieci Nowaka? No i przy okazji utrzymywać "uczonych", którzy - jak łatwo sprawdzić - wiele do nauki, rozumianej jako powiększanie zasobu wiedzy, nie wnoszą? Komu i po co jest to potrzebne? Ja od wielu lat proponuję REMANENT. Niech każdy uczony napisze jasno co mianowicie do nauki wniósł; jaki nowy model (kawałka rzeczywistości) zaproponował, co wykazał, udowodnił, wynalazł czy choćby zasugerował (hipotezy naukowe). Satysfakcji z dobrego wydawania publicznego grosza raczej nie będzie, ale ile się pośmiejemy, to nasze. To powinni zrobić młodzi pracownicy naukowi wspólnie ze STUDENTAMI. We własnym interesie, bo ich starsi koledzy zainteresowani są zwykle utrzymaniem status quo; z uprzejmości nie wymienię powodów. Ja jakoś WEWNĄTRZ uczelni pytań takich nie słyszę. Nauka naprawdę schodzi na psy. Nie tylko politologia i nie tylko w moim mieście. Specyfiką małych ośrodków jest jednak większe tempo tej degrengolady. I mojego miasta to właśnie dotyczy. Może nawet jakoś szczególnie ze względu na "ideologiczne" okoliczności powstawania naszych uczelni i proweniencję dużej części ich kadry szczególnie właśnie wydziałów społeczno-ekonomicznych. Tak się składa, że trochę to znam. Usiłowałem kiedyś znaleźć jakiś "społeczny" odpowiednik pojęcia teorii w naukach zmatematyzowanych, gdzie teorię rozwijać można dedukcyjnie, a jej wartość predykcyjną sprawdzać eksperymentalnie, ale nie potrafiłem niczego analogicznego znaleźć. Jeśli naukę rozumieć będziemy jako produkcję takich teorii, to mogą być kłopoty z zaliczeniem wielu dyscyplin społecznych do nauki. Zdaję sobie, oczywiście sprawę z kłopotów w wyznaczaniu jakichś linii demarkacyjnych (np. niemoralność wykonywania niektórych eksperymentów społecznych), ale myślę, że potrafiłbym wskazać takie fragmenty niektórych nauk społecznych, które nauką raczej nie są. A pozwolę sobie przypomnieć, że w wielu uczelniach funkcjonują np. również wydziały artystyczne/sztuki, które finansowane są z funduszy przeznaczonych na naukę. Jeśli przez naukę rozumieć będziemy KAŻDĄ twórczość, to nie ma kłopotów. Wtedy jednak dziennikarz, poeta czy malujące kredką na asfalcie dziecko też jest naukowcem. Nie wiem czy to dobry pomysł.

Oceny w nauce W szkolnictwie wyższym (i nauce też) mamy praktycznie wyłącznie oceny POŚREDNIE poprzez rozmaite punkty i indeksy, co wielu ludzi nawiązując słusznie do jednostek chorobowych nazywa punktozą. Przypisywanie tych punktów/indeksów do tzw. osiągnięć naukowych jest właściwie arbitralne, choć rozmaite naukowe elity usiłują ubrać ten proces w szaty racjonalności. W zasadzie idzie o to  by utrzymywać się w tzw. mainstreamie, który wyznaczają tzw. wiodące ośrodki i ludzie. Najbardziej komiczne jest to, że większość znaczących dokonań (teoria względności, teoria kwantów, tw. Goedla i sporo innych) powstawało poza tym głównym nurtem i na ogół w okresie, gdy o punktach, listach filadelfijskich etc. nie było nawet słychać. Wyjątkiem był tu chyba wiek XIX i reakcja środowiska na reformę Humboldta (Wilhelma, tego od Kongresu Wiedeńskiego) w rezultacie której powstał w 1810 r. w Berlinie pierwszy uniwersytet tzw. badawczy (to nazwa dzisiejsza) będący wzorem i inspiracją dla wielu późniejszych uniwerków. No i jakoś to żarło, aż cichcem, gdzieś w pierwszej połowie XX w. wzięło się toto i zamerykanizowało. Do nauki tylnymi drzwiami weszła duża forsa, a fala naukowości zarządzania (Taylor, Gantt & Co.) wygenerowała pierwsze "racjonalne" ocenianie naukowców i rezultatów ich pracy. Zaczęło się chyba niewinnie od oceny w dolarach, ale typowe dla wolnego rynku dążenie do obiektywizmu oraz poszerzania zakresu oceniania i "demokratyzacja" nauki spowodowały przypisywanie do prac naukowych wspomnianych punktów. Początkowo miało to pewnie jakiś niewielki sens, bo zakładano, że niektóre pisma naukowe maja odpowiednio kompetentne i uczciwe redakcje i punkty przypisywano via miejsce publikacji pracy. Potem ktoś wpadł na pomysł, by liczyć cytowania. No i znów było pięknie i przyjemnie, aż ktoś się połapał, że jak facet/niewiasta zna właściwych ludzi lub jest odpowiednio towarzyski na naukowych spotkaniach, to aby uzbierać dużo punktów szczególnie kompetentny być już nie musi.  Dziś ludzie trochę się tym zniesmaczyli, ale niewiele z tego wynika, bo nie zaproponowano żadnego innego systemu oceny, a przy finansowaniu nauki poprzez granty i projekty jakieś kryterium oceny jest konieczne. Wprawdzie podatnicy dotąd jakoś szczególnie na naukowe przekręty (zob. rozliczanie grantów, gdzie często zamiast rezultatu jest stwierdzenie, iż "konieczne są dalsze badania" (i forsa, oczywiście)) nie reagują i w autorytet nauki wierzą, ale w samej nauce pojawia się coraz więcej rozmaitych "zdrajców", dysydentów i innej swołoczy, która uczonym życie utrudnia i pisze np. w Internecie jak to naprawdę w nauce jest. A jest naprawdę fatalnie; od stu lat teorii "przełomowych", zmieniających paradygmat, sposób myślenia o świecie jest coraz mniej; w zasadzie powiedzieć można , że zanikają. Kryteria "dobroci" teorii coraz częściej daleko odbiegają od tego, co proponowali "klasyczni" naukoznawcy (np. wspomniani Popper, Kuhn czy Lakatos) i ewoluują w kierunku narzędzi wyłudzania społecznego grosza poprzez mydlenie oczu decydentom. O ciekawej sytuacji na tym polu pisze wspomniana Sabine Hossenfelder, ale ze względu na hermetyczność  fizyki nie ma właściwie szans na dotarcie z tym do zwykłych ludzi. No i mamy sytuację, gdzie tzw. uczeni ("łuceni" też) oceniają się sami, a forsy domagają się od Bogu ducha winnego podatnika. To tak jakby np. piekarze sami oceniali swoje wyroby, a pyskującym na złą jakość chleba ludziom zakazywali oceniania pieczywa argumentując to faktem, że ludzie ci "nie są przecież piekarzami". To takie naukowe Niemki, które uważają, że "Maenner sollen alles essen und nichts wissen" ("Faceci winni wszystko jeść i niczego nie wiedzieć"). A lud to akceptuje i buli. Również za nic nie wartą edukację czy niemożliwe do zrozumienia gadanie w telewizorni, z którego gadający nawet nie musi się oficjalnie wycofywać, bo szybko zmieniające się wydarzenia przykryją jego bzdury nowymi durnymi emocjami. O dramatycznie rosnącą cenę rzeczywistych odkryć naukowych nikt w tej sytuacji nie zapyta. W moim odczuciu zmiany - jeśli w ogóle możliwe - należałoby zacząć od zmian w dziedzinie oceny naukowców (wspomniany REMANENT byłby dobrym pierwszym krokiem) oraz finansowania nauki i szkolnictwa wyższego. W tym ostatnim można już dziś jednym pociągnięciem rektorskiego pióra poprawić sytuacją w każdej uczelni. Polegałoby to na rezygnacji z "wciskania" studentowi do głowy wiedzy w formacie pasującym być może wykładowcy (a zwykle i wykładowca coś "zrzyna" z innych) i postawienie studenta i wykładowcy po tej samej stronie oceny jako PARTNERÓW ("Uniwersytet jest korporacją nauczających i nauczanych WSPÓLNIE poszukujących prawdy".). To może być trudne, ale na pewno jest możliwe. Już dziś. W innym zakresie np. na studiach "przyrodniczych" gdzie swoboda jest "tańsza", a w innym np. na medycynie, gdzie gada się o ludzkim zdrowiu/życiu. Ale i tu i tu rezerwy są. Prawdę mówiąc dla małych/słabych ośrodków jest to chyba na dziś jedyna droga. Ale tzw wierchuszka uczelnianej kadry tego nie zrobi. Mogą to zrobić studenci od których obecności zależy pobierana przez "uczonych" forsa. W moim odczuciu są tu dwie możliwości :

(1) pertraktacje studentów z władzami uczelni lub
(2) "głosowanie nogami" czyli zmianę uczelni na taką, gdzie rzeczywiście można się czegoś nauczyć.

Ale parafrazując L. Kaczyńskiego, "Aby odnosić ze studiów korzyść, trzeba tego chcieć".


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo