Niedawna dwudziesta czwarta rocznica przełomowych wyborów 1989 roku, wywołała jak zwykle pytania o jakość polskiej demokracji, pytania o to jak wykorzystaliśmy talenty które otrzymaliśmy dwadzieścia cztery lata temu.
Czy nasza demokracja rzeczywiście niesie jeszcze w sobie gwarancję odpowiedzialności politycznej ekip administrujących państwem? A przede wszystkim, czy władza wybierana dziś przez polaków reprezentuje jeszcze społeczeństwo – czy jedynie jego najbardziej wpływowe grupy i koterie?
Formalnie wszystko zgadza się z definicją:
„Demokracja – ustrój polityczny i forma sprawowania władzy, w których źródło władzy stanowi wola większości obywateli (sprawują oni rządy bezpośrednio lub za pośrednictwem przedstawicieli)”
Ale czy ta ogólna zasada gwarantuje budowę zdrowego państwa w Polsce, w której od dwustu lat wszelkie reformy i zmiany polityczne odbywają się według zasady TKM? W państwie w którym pogarda elit intelektualnych wobec niewykształconych warstw społeczeństwa nie zmieniły się od czasów państwa feudalnego? I nawet skokowe zjawisko awansu społecznego, podwojenie liczby osób z wyższym wykształceniem i migracji ludności wiejskiej do miast po 1989 roku tego rozłamu społecznego nie zniwelowały.
Po przełomie ustrojowym nigdy nie zbudowano w świadomości społeczeństwa żadnego kodeksu etyki obywatelskiej, poczucia odpowiedzialności za wspólnotę. W efekcie polska demokracja jest dziś chora, a jej realna funkcja polega wyłącznie na tym żeby zagwarantować władzę grupom które obiecają profity swojemu elektoratowi.
Mamy więc co rusz kolejne TKM, obejmujące nie tylko stanowiska w administracji rządowej czy parlamencie ale też spółkach skarbu państwa, mediach publicznych czy za biurkami urzędów najniższego nawet szczebla.
Dziś mamy doskonałą okazję, aby dojrzeć jaki jest realny stan polskiej demokracji. I to nie dlatego że „stuknęły” jej akurat 24 lata, ale przede wszystkim pierwszy raz od przełomu ustrojowego w 1989 roku, mamy sytuację kiedy jedna ekipa otrzymała mandat większości społeczeństwa dwa razy z rzędu i sprawuje władzę niepodzielnie z pełną swobodą arytmetyki parlamentarnej. To jest prawdziwy tester tego jak administracja obecnej Polski, mając pełnię władzy, nie musząc sie liczyć z nikim, rozumie atrybuty demokracji.
Ci sami ludzie którzy przed ośmiu laty przekonali społeczeństwo, że sytuacja, w której premier jest bratem prezydenta, sprowadzi na nas totalitarną dyktaturę, dziś sami zbudowali państwo w którym deklaracja poglądów krytycznych wobec rządu i partii rządzącej powoduje utratę stanowiska, począwszy od dziennikarza lokalnego studia w publicznych mediach, przez kierownika wydziału w urzędzie, po ordynatora oddziału szpitalnego czy dyrektora opery. Państwo w którym odpowiedzialność ministrów za poczynania swojego resortu zależy wyłącznie od tego co się politycznie opłaca premierowi w rozgrywkach frakcji swojej partii. Szef BOR dostaje awans po tym jak podległe mu służby nie zabezpieczyły lotniska przed tragiczną katastrofą samolotu prezydenta, rzecznik rządu w nocy omawia z właścicielem ponoć niezależnej prasy to, których dziennikarzy na następny dzień zwolnić z pracy.
Znakiem jakości obecnej polskiej demokracji i wolności słowa może być choćby porównanie dwóch przykładów: pięć lat temu proch zmywany ponoć po śmierci ś.p. Barbary Blidy z rąk funkcjonariuszki ABW staje się powodem prawie czteroletniej pracy sejmowej komisji śledczej – dziś za samo podanie informacji o tym że rejestratory prokuratury wykryły ślady prochu na wraku Tupolewa, po interwencji władz pracę traci nie tylko dziennikarz który o tym poinformował ale też redaktor naczelny gazety i dwóch jego zastępców.
Bez wątpienia Polska jest państwem demokratycznym – bo formalnie społeczeństwo w powszechnych wyborach wybiera swoich przedstawicieli. Ale czy dla owej większości – nawet jeśli realnie jest to nie większość ale jedynie 30 procent wyborców, ma jednak jakiekolwiek znaczenie los pozostałych 70-ciu procent społeczeństwa? Nie ma żadnego – i to jest największa tragedia i choroba polskiej demokracji.
Czy elitom od sześciu lat wspierającym obecną władzę przeszkadza sytuacja kiedy historyk, profesor czy ordynator traci pracę bo jego poglądy polityczne nie przystają do poglądów politycznych np. marszałka sejmiku wojewódzkiego, wojewody czy premiera? Czy dziennikarzom otwarcie wspierającym obecną władze przeszkadza to że z mediów publicznych zwalniani są co do jednego, ich koledzy po fachu, którzy wyrażają krytyczne uwagi na temat partii rządzącej?
Niestety budując od dwudziestu czterech zasady naszej nowej demokracji nie zaszczepiliśmy w społeczeństwie żadnego kodeksu etyki obywatelskiej. Nasze poczucie demokracji polega wyłącznie na tym żeby władze sprawowali nasi przedstawiciele. Doskonałym, choć może mało istotnym przykładem był słynny list otwarty blogerki i członkini PO z Krakowa, Renaty Rudeckiej - Kalinowskiej do premiera Donalda Tuska, po tym jak prominentny działacz partii rządzącej Stefan Niesiołowski zaatakował i szarpał za ręce dziennikarkę Ewę Stankiewicz. Rudecka – Kalinowska, nazywając wyborców i działaczy opozycji chamami, terrorystami i organizatorami „krwawych zamachów”, domaga się od premiera aby w imię demokracji, ludziom którym, jak sama pisze: „ zawdzięczasz swoją pozycję, rangę i znaczenie”, zagwarantował absolutną bezkarność.
I niestety w takich właśnie kryteriach wielu Polaków, 24 lata po transformacji ustrojowej, postrzega istotę demokracji.
Zamiast budować etos odpowiedzialności za wspólnotę promowano zasadę, że „pierwszy milion trzeba ukraść”. Komu ukraść? … oby nie nam, a komu dokładnie tego już nie precyzowano. Ani elity intelektualne, ani media publiczne ani nawet system edukacyjny nie dbał po 1989 roku o to aby wypracować i wypromować w społeczeństwie czytelny i jednoznaczny kodeks etyki obywatelskiej. A takie środowiska polityczne jak choćby Gazeta Wyborcza wyspecjalizowała umiejętność relatywizmu moralnego do wysokiego połysku.
Dziś uzdrowienie polskiej demokracji nie uda się poprzez zmianę ludzi na stanowiskach, ale jedynie na rozpoczęciu debaty publicznej definiującej istotę społeczeństwa, tożsamości narodowej, szacunku do słabszych i gorzej sytuowanych. A przede wszystkim pomagające zrozumieć że łączy nas wspólna mentalność, atuty i słabości zakorzenione przez tysiąc lat wspólnej historii. To właśnie dlatego dla obecnej władzy, która pojęcie odpowiedzialności politycznej sprowadziła do rangi sloganu, tak niebezpieczne są takie inicjatywy jak choćby Polska wielki Projekt, na których co roku definiowane są pojęcia wspólnotowości, państwa czy tożsamości narodowej.
Na drugi biegunie mamy za to choćby konferencje na Uniwersytecie Warszawskim, na których czołowy dziennikarz publicznych mediów Tomasz Lis, wyraża się o telewidzach dla których powinien być opiniotwórczy określeniem „te barany” i okazuje im pogardę twierdząc że jeśli będzie do nich mówił poważnie to i tak nie zrozumieją. To właśnie ta pogarda jest największą choroba polskiej demokracji, zdecydowanie bardziej dotkliwą niż nawet przysłowiowe „dosypywanie głosów do urny”.
Jeśli nie poradzimy sobie w społeczeństwie ze zjawiskiem pogardy elit, intelektualnych, artystycznych, dziennikarskich, dla ogółu społeczeństwa to nasza demokracja zawsze będzie chora, i żaden „Możeł” ani żadne igrzyska czy organizacja sportowych zawodów tego nie zmienią. Zmieni się jedynie to że rządzącą niegdyś PRL-owską klasę robotniczą na szczytach władzy zastąpi kolejna klasa uprzywilejowanych. Która dla zachowania władzy, z czasem także przestanie się cofać przed żadnym oszustwem czy faulem. I tym razem także przy aprobacie „większości” – czyli 30-tu procent elektoratu … . A skrót PO częściej bedzie się kojarzył z nazwą "Platforma Obdarowanych", którzy poparcie cofną dopiero kiedy nie bedzie już z czego ich obdarowywać.
Inne tematy w dziale Polityka