Kiedy pracowałem w telewizyjnej "Jedynce" znajomi pytali:
- Co ty tam knujesz? No i jutro wyjdzie szydło z worka...
Przez dwadzieścia lat niepodległej Rzeczypospolitej (1989 - 20011 pisze dla tych, którzy skierowali na mnie pytające spojrzenia) nie powstał nawet jeden film fabularny poświęcony wojnie z bolszewikami z 1920 roku. Wielka batalia, wielkie zwyciestwo i...nic. Dlaczego tak się stało?
Widocznie nasze elity artystyczne nie widziały w tym „tematu”. Oczywiście dużo łatwiej kręci się kolejne „komedie romantyczne”. Poza tym 'temat" był jakiś taki niemodny, niechodliwy, podejrzany. Lanie bolszewiów i to przez tych, którzy potem służyli sanacji - a feee, prawda panie profesorze Nałęcz?
W końcu jednak mogę odetchnąć, bo udało się.
Powstał serial fabularny „1920 Wojna i miłość” - po raz pierwszy widzowie będą mieli okazję obejrzeć fabułę osnutą na zwycięskich zmaganiach z bolszewikami, na prawdziwych zdarzeniach bez domieszki mydlastych, spienionych od trzeciorzędnych plagiacików z Zachodu, fabułek produkcji warszawskiego saloniku senatorowej.
Serial przygotowała telewizyjna „Jedynka” i chwała jej za to, taki serial nie ma bowiem szans powstać w żadnej prywatnej telewizji. Dlaczego? - Proszę w tym miejscu wpisać własną odpowiedź (z własnych obserwacji)
Kilka dni temu byłem na premierze dwóch odcinków „Wojny i miłości”, człapałem tam z drżącym sercem, dla nikogo nie jest tajemnicą, że powstanie tego serialu traktowałem jak najważniejsze zadanie w czasie mojego dyrektorowania w programie I.
Odetchnąłem, powstał dobry, nowocześnie zrealizowany obraz, powstał w trudnych warunkach i za niewielkie pieniądze – na szczęście na ekranie tego nie widać.
Powstał serial, który polubi młodzież – z wyrazistymi postaciami, bohaterskimi żołnierzami Niepodległej i pokręconymi torami uczuć. Powstał wartościowy i co najważniejsze dobrze zrobiony serial.
Jego emisja teraz, w tym momencie, trafia w interesujący okres naszych (dobro)sąsiedzkich stosunków z Rosją. Moim zdaniem właśnie teraz „Wojna i miłość” jest najbardziej potrzebna. Powstał bowiem obraz, który nie kłania się przed niuansami, nie hamletyzuje nad pseudoproblemami, za to pokazuje bolszewików takimi jakimi byli – widzimy na ekranie komisarzy (doskonały Eryk Lubos), którzy nie czytają Kanta, ale koncertowo chleją, rabują i gwałcą, widzimy też kawał dobrej batalistyki i wojennych realiów.
Widzimy też innych Polaków, nie mięczaków ze "Szpilki" czy "Szpulki", nie zgonionych za karierą szczurków, ale pełnokrwistych ludzi, odważnych, honorowych i co najważniejsze - Kochających Polskę!
Chwała za to producentom, młodemu reżyserowi i scenarzystom, chwała też młodym aktorom.
Zapraszam wszystkich jutro na pierwszy odcinek serialu „Wojna i miłość”.
Mogę spokojnie odetchnąć, udało się.
P.S. A potem, dla krotochwili, poczytajcie recenzje w „najmądrzejszych” gazetach. Obejrzyjcie i poczytajcie. To będzie na pewno kolejne ciekawe doświadczenie.
Inne tematy w dziale Polityka