Paliło mnie po wczorajszym. Musiałem ździebko usta nawilżyć, no to wpadłem na pięterko, do naszego klubu „Pod Gruszką”. Pan z Warszawy, to pan pewnie nie wie, ale my od lat tam bywamy. W Krakowie zawsze można tam spotkać znajomych ze starych lat.
Zobaczyłem go w salce barowej, kiedyś graliśmy tam w zechcyka: Staszek Stanuch, Machejek, Hańderek, Wąsik, Zero Siedem i wielu innych zacnych redaktorów.
Oj były czasy, Stasiu Wałach stawiał kolejki, Bruno ,ojciec naszego redaktora, wznosił toasty – nasze, postępowe.
Siedział w rogu, tuż pod oknem, z którego roztacza się widok na krakowski rynek, miał prawo - redaktor, redaktor nie byle jaki, redaktor pełną gębą, syn Sokratesa krakowskiego dziennikarstwa. Ojciec wykształcił go na filozofa, ale krew nie woda – musiał pójść w jego ślady.
Teraz on Warszawiak, ale i tak krakowski redaktor, przez zasługi i zasiedzenie.
Jego ojciec słynął „Pod Gruszką” i w okolicy z wielkich zalet gardła i pęcherza. Satyryk, Tropikale Thaiti Granda Banda, happeningi, słynął na ten przykład z artystycznego odlewania się. poetyckiego, bezkompromisowego. Ten ojciec to był nie byle kto: podpora gazety „Budujemy Socjalizm”, as mniemany, koryfeusz socjalistycznej liryki i epistolografii.
Jako wybraniec podpisał elitarny list, w którym najlepsi „wyrażali bezwzględne potępienie dla zdrajców ojczyzny”, krakowskich księży skazanych w procesie kurii. Ojciec naszego redaktora juniora podpisał list wraz z Janem Błońskim i Wisławą Szymborską, pisał w krakowskich gazetach felietony – no mówię, nie byle kto, mógł pluć w przejściu, albo na spodnie, jak miał ochotę.
Redaktor junior też jest zasłużony, kto wie czy nie bardziej nawet niż ojciec.
W końcu dzielnie służył naszej miłościwie nam panującej Najlepszej Telewizji – myślą, mową, uczynkiem i popijaniem.
Czcigodna progenitura, wielki ojciec z czasem wykształcił własny styl picia wódeczki, nasz redaktor też szedł własną drogą rozwoju, nie zapuścił, jak ojciec, długich, maczających się w kieliszku, wąsów, ale z wiekiem uformował wspaniały uśmiech na ustach, taki dosadny, wyrażający.
Sam siedział, melancholijnie podłubywał w nosie, znać jakiś dylemat rozważał, a może nowy żart przyszedł mu do głowy, nowy żart do najlepszego programu satyrycznego w Polsce.
Uff dobrze, że mamy takich asów, inaczej te Pietrzaki, Wolskie i Lisiewicze całkiem by ludziom wiatru w głowach narobili.
Pił, nie powiem, dostojnie, z przychuchem. Ja też sobie golnąłem, inaczej, mniej przecież kreatywnie, ale cóż, też seta na jeden raz.
Przyjemnie mi się zrobiło, redaktor, a smoli jak człowiek. Pewnie musi, no bo jak widzi tych oszołomów, to z kałacha nie pojedzie, to już psiakrew nie te czasy. Oj Stasiu Wałach w grobie się przewraca.
Coś tam sobie uczenie mruczał, słuch mam słabszy niż w latach osiemdziesiątych, to żem się tak trochę podsiadł, aby podsłuchać.
Do jakiegoś prezydenta mówił, początkowo zaląkłem się, że mu myszy walą do głowy.
Bywa, Panie nie takich zmogło, poza Bondarczukiem, to nie ma chojraków, gorzał uderza...
No, ale po chwili żem odsapnął. Miał rację, subtelny jest ten nasz redaktor jak śledziona wyrwana.
Patrzył na portret.
Jakem popatrzył, to przed nim wisiał portret, nowiuśki, elegancko wymalowany.
Nasz Pan Prezydent, pod wąsikiem, dobroduszny, z sarnim wejrzeniem – jak żywy niebożątko.
Redaktor przemawiał do prezydenckiego portretu za szkłem.
- Widzisz, jak ci tu milutki niedobrze, ukryli cię w kącie, całkiem o ciebie nie dbają, nieboraku – usłyszałem, a jak czule ci przemawiał, jakim głosem litanijnym, jedwabnym, swoim, z telewizji przyjemnym, aż mnie jakieś uniesienie w środku wzięło i szlochnąłżem rozżalony.
Jakieś takie rozczulenie mnie wzięło, jakaś żałość niewysłowiona taka, nad niewdzięcznością ludzką, że wstałem i pocałowałem redaktora w samo myślące, horacjańskie czoło.
Objął mnie, zaprosił, pocałunkiem rozpalił. Taki wielki człowiek, a człowiek.
Powspominaliśmy dobre czasy, gdy byle szmondak na łamy nie był wpuszczany. Trza było mieć i legitymację i dorobek, żeby „Pod gruche” się dostać. Trza było się wykazać i postawą i inteligencją wrodzoną, a nie tam dyplomami. Oj Panie kochany, było porządnie, te wszystkie ćwierze, co teraz Pana kąsają, to wtedy najwyżej ulice by zamiatali. Cholera, niech Pan wybaczy, afektowny jestem, ale źle to zmienili. Niech Pan działa, aby znowu jakiś porządel był w tym naszym zawodzie umiłowanym. Teraz to byle psichwost redaktorem się nazywa. Panie kochany, przecież pamiętasz Pan tamte miodowe lata.
Nasz redaktor roztkliwił mnie pięknym słowem, subtelnym żarcikiem, dobrą zakąseczką.
Co tu gadać spożyliśmy kapeczkę.
Naraz on wstał, przystojny jak tata, gibki, akuratny ...i dalej do Pana Prezydenta podchodzi i czule go w usta całuje. Gdyby nie szkło, to miałby kontakt osobisty, ale i tak miłośnie jakoś się zrobiło, obywatelsko.
A jednak zasromał się, zamilkł, stropił tak, że mi serce ścisło.
- Cóż ci serduszko się stało, zrobił ci kto jakiś despekt paskudny? - spytałem.
- Powiedz, to jeszcze dziś sprawiedliwość mu odmierzę – objąłem go ramieniem, jak brat.
Milczał, ale tak boleśnie, że mnie złość nagła zdjęła, na krzywdzicieli wszelkich.
Naraz szepnął delikatnie:
- Spójrz na prezydenta
Spojrzałem
- I co? - zapytał
- Mmmmm....- stropiłem się prawdziwie.
- Patrz człowieku, patrz! - krzyknął w uniesieniu.
- Muchy nam pana prezydenta obsrały!
Oj działo się jeszcze wiele i donos obywatelski poszedł do „sklepu z policją” na rynku.
Będą niegodziwcy, szynkarze przebrzydli, odpowiadać przed prawem!
Tak to Panie prezesie było, dlatego niech Pan tedy wiary nie daje, że do roboty nawiany przyszedłem.
Nawiany drobinkę to tak, ale to co ochroniarz suponuje, jakobym zespawał mu dyżurkę i „strażaka” w spodnie puścił – to już haniebne pomówienia i czarna nienawiść ludzka.
Panie prezesie, jestem tam gdzie mnie sprawa postawiła i jak Pan widzi gotów do akcji sercem i pozostałymi podrobami.
Pański wielbiciel i pracownik
Inne tematy w dziale Polityka