18 marca 1945 r. zakończyła się, po 10 dniach bardzo zaciętych walk, bitwa o Kołobrzeg. Toczona przez polskich żołnierzy i dla nich zwycięska, jak mało które starcie w naszej najnowszej historii. Niestety, poza Kołobrzegiem mocno zapomniana, a szkoda! Bardzo aktualne są moje słowa napisane dokładnie rok temu w pamiątkowej notce pt. "Kołobrzeg - niezapomniana rocznica Polskiego zwycięstwa" :
"Dziś na stronie prezydent.pl ani wzmianki o tej rocznicy, lub udziale prezydenta, bądź jego wysłanników na jej obchodach. Jego Nowak udziela się w Gdańsku, na uniwerku. Dziś poświęciłem się specjalnie i wysłuchałem uważnie Nałęcza („najdurniejszego z profesorów” wg Lecha Wałęsy – jak rzadko zgadzam się z tym doktorem honoris causa kilku uczelni) w wywiadzie w radiowej „Trójce”. Ów profesor historii, z lewicy pochodzący doradca Prezydenta Polski ani słowem nie wspomniał o dzisiejszej chwalebnej rocznicy męstwa i zwycięstwa Polskiego Żołnierza. Kolejny jego obciach. Mnie osobiście jego kolejny, i przecież nie ostatni obciach, ani ziębi, ani ogrzewa, ale żal weteranów. Może konkurencja polityczna PO ( nie myślę o skryminalizowanej LSD) powinna o nich przypomnieć ?"
Dla przypomnienia fragmenty ze wspomnień zdobywcy Kołobrzegu (byłego żołnierza 27.dywizji AK z Wołynia) Olgierda Kowalskiego z Łucka:
"Niski, raczej delikatnej budowy, ale również z wąsikami á la Micewski. Był to ppor. Józef Skwarski, znana postać z czasów obrony Kupiczowa. Pierwszy raz spotkałem się z nim w dość oryginalnej scenerii. Jeszcze za czasów partyzanckich Oddział nasz "Łuna" kwaterował na przełomie grudnia i stycznia 1944 właśnie w tym zagubionym na Wołyniu, czeskim miasteczku. Dowódca naszego plutonu, ppor. "Gabriel", nie zważając na śnieg i mróz wyprowadził swoje wojsko w pole, rozproszył w tyralierę i po komendzie "skokami naprzód", przyglądał się, czy rzetelnie atakujemy Kupiczów. Oczywiście, ćwiczenia te odbywały się bez strzelania, bo "ślepaków" nie było, a wiadomo, że amunicję należało oszczędzać. Klęliśmy w "żywy kamień" te tradycyjne zajęcia. Wydawały się nam bez sensu, bo przecież już nie raz zdaliśmy bojowy egzamin, a ostatni właśnie niedaleko, też pod Kupiczowem, gdzie to striłci z UPA nie wytrzymali naszego uderzenia, kiedy chłopcy szli jak huragan. Ale cóż mogliśmy teraz zrobić... Nurkowaliśmy w mroźnym, puszystym śniegu, podrywaliśmy się, krótki bieg i znowu pad w śnieg, który wciskał się złośliwie za kołnierze i do butów. Ręce grabiały, język kołowaciał ze złości. Zbliżamy się tymi ukochanymi przez wojsko skokami do zabudowań, a naprzeciw nas wysypuje się uzbrojona tyraliera z placówki. Ogólna konsternacja. Okazało się, że ppor. "Gabriel" nie zawiadomił kogo należało o zamierzonych ćwiczeniach, a ppor. "Konrad" wyruszył nam na spotkanie, sądząc, że to znowu UPA. Dobrze, że obyło się nasze spotkanie bez wzajemnej strzelaniny. Przy okazji, ppor. "Konrad"(przezywaliśmy go Wołodyjowski), nie omieszkał powiedzieć paru cierpkich słów "Gabrielowi". Mimo, że ppor. "Gabriel" był oficerem ogólnie lubianym, cieszyliśmy się, że "Konrad" utarł mu nosa. Skończyły się ćwiczenia. Drugi raz miałem możność obserwowania ppor. "Konrada" w akcji, gdy z garstką straceńców zmusił do wycofania się atakujący nas pod Jagodzinem pociąg pancerny.
Teraz, gdy wszedł do "mojej" sali, od razu go poznałem, chociaż zachowaniem i sposobem bycia nie przypominał już podziwianego, dziarskiego i pełnego fantazji oficera. Był przygaszony, przybity. Z początku składałem to na karb choroby. Po kilku przegadanych wieczorach, zorientowałem się, że źle czuje się w LWP. Po wstąpieniu do wojska, był dowódcą plutonu, później przeniesiono go na niższą funkcję. Ciążyło na nim piętno Akowca. Szykanowało go dowództwo i bojkotowali ludowi oficerowie. Teraz był melancholijny, często wpadał w zamyślenie; czasami śpiewał. Zapamiętałem fragmenty dwóch smutnych, pochodzących z okresu okupacyjnego piosenek, które wyraźnie lubił. Jedna z nich, to kołysanka, opowiadająca o smutnych losach matki wychowującej syna na żer wojny. Była tam między innymi taka zwrotka:
"(...)Lat dwadzieścia minęło spokojnie
Syn jej wyrósł robotnik i zdrów
A wieść krąży okrutna o wojnie
Która zbliża się do nas znów.
Spij syneczku, śpij sokole
Jutro wyruszysz na pole
Na pole, na krwawy bój
A jak dobry Bóg da w niebie
To zobaczę znowu ciebie
Oj luli, luli, synku, la."
Natomiast druga z piosenek mówiła o przerwanej wojną i śmiercią żołnierza, miłości dwojga młodych:
"(...) Najdroższa Lili nie martw się,
Wojna niedługo zakończy się
A dopomoże dobry Bóg,
Że z tobą Lili wezmę ślub.
Na placu boju, gdzie krew się leje,
Tam bohaterów wspaniały grób,
Tam pochowano Lili nadzieje
Z Ryśka pozostał tylko trup."
Grób ppor. "Konrada" odnalazłem wiele lat po wojnie, na cmentarzu wojskowym pod Kołobrzegiem. Poległ w pierwszym dniu natarcia. Leżał, na czele innych poległych, przy samym mostku, tuż przed zabudowaniami w nierozłącznej przedwojennej garnizonowej rogatywce, z której kiedyś, jeszcze w Kupiczowie podkpiwaliśmy, że go powiększa.
(...) Jak już wspomniałem w nocy z 8 na 9 marca przeprawiliśmy się promem przez Parsentę. Rano zawitaliśmy w Niekaninie. Łudziliśmy się, że tu wypoczniemy po trudach nieprzespanej nocy. W czasie śniadania, wpadł do nas Antoś, nasza "wtyczka wywiadowcza", ze świeżymi wiadomościami. Jeszcze dzisiaj wyruszamy na Kołobrzeg, który od strony lądu otoczony jest przez Rosjan, ale bardzo słabymi siłami. Miasto bogate, portowe. Czekamy tylko na powrót zwiadowców. Istotnie, wkrótce nastąpił wymarsz. Sztab pułku pozostał w Niekaninie. Po nieprzespanej nocy kolumny ciągną ospale. Jest pochmurno, wilgotno, chyba parę stopni ciepła. Śnieg częściowo stopniał, niemniej jednak tu i ówdzie bieleją jego płachty. Dzisiaj powiedziałbym, pogoda "gastronomiczna". Nie domyślaliśmy się, że jesteśmy już tak blisko celu, widok przesłania nam wzgórze, u szczytu którego jednostki znajdujące się na czele rozsypują się i znikają nam z oczu po przeciwnej stronie skłonu. Przyśpieszamy kroku. ze szczytu widać zdążające ku miastu tyraliery. Podążamy za nimi. Idziemy w kilku z chor. Andruszczenko, który wyraźnie prikazał trzymać się jego i nie oddalać się od dowództwa pierwszego batalionu, do którego jesteśmy przydzieleni. Mietek pozostał przy dowództwie kompanii, która jak łatwo było się domyśleć, organizowała punkt przyjęcia rannych. Pomału schodzimy w dół. Na razie sytuację oceniamy optymistycznie. Od widniejącego miasta dzieli nas około 1 km. Rozpoczyna się na razie anemiczny i nieskuteczny ogień niemiecki. Nie padając, tyraliery posuwają się nadal. Pierwsze wybuchy pocisków, słusznie oceniamy jako wstrzeliwanie się. Dowództwo przemyka się chyłkiem na lewą stronę drogi, do pobliskich zabudowań. Tam będzie się mieściło dowództwo pierwszego i drugiego batalionu oraz punkt sanitarny. Odnosimy tam kilku rannych i dołączamy do nacierających żołnierzy. Ogień niemiecki unieruchamia nasze tyraliery. Leżymy z Mietkiem Mierzwą na mokrej ziemi za jakimś pagóreczkiem. W miejscach, gdzie nie ma kałuż, żołnierze próbują się okopać. Ciężko to im idzie, bo pod warstwą błota zalega zamarznięty grunt. My, sanitariusze, z reguły nie nosimy łopatek. Zdaję sobie sprawę, że to jest błędem, ale z uwagi na charakter naszej służby, trudno przecież nadmiernie się obciążać. Leżymy, podobnie jak i inni, czekając zmierzchu. Sytuacja jest poważna. Znajdujemy się na płaskiej, równej łące. Od pierwszych budynków dzieli nas około 400 - 500 m. Większość żołnierzy nacierała wzdłuż drogi. Tam leży najwięcej nieruchomych postaci. Nawet jeśli któryś z nich żyje, to się przyczaił nie chcąc prowokować ognia grasujących snajperów. Jeszcze dalej na lewo od drogi majaczyły unieruchomione, opancerzone działa samobieżne. To efekt uprzedniego natarcia sowieckiego. Na chwilę ogarnia nas nadzieja.
- "Nie jest tak źle. Patrz! Samoloty. Szykujmy się do skoku!"
Nisko nad ziemią nadlatuje eskadra szturmowych samolotów. Widoczne są nawet rozpoznawcze znaki, czerwone gwiazdy i nasze biało-czerwone szachownice. Byłem przekonany, że atakując obronę niemiecką, umożliwią nam bezpieczne podejście.
Takie "przykrycie lotnicze" mogłoby być bardzo skuteczne. Doświadczyłem kiedyś tego na własnej skórze gdy broniliśmy (w 27 Dyw. A.K.) przejście przez tzw. "grobelkę".
Samoloty poleciały nad miasto, zbombardowały jak się później okazało port i po paru minutach powróciły tą samą trasą. Znowu w pobliżu nas raniło chłopaka. Podczołgujemy się, zakładamy opatrunek.
- "Mieciu, przy najbliższej okazji wyrywamy z tym chłopakiem. Do chałup niedaleko", powiedziałem do Mierzwy.
Zaskrzypiały znowu niemieckie trzylufowe (nie 6-lufowe ? – W.) moździerze. Leżący obok nas "Feluś", sanitariusz zerwał się jak oparzony i co sił w nogach pobiegł prosto do tyłu. Byłem już kiedyś świadkiem podobnej reakcji. Niektórzy żołnierze nie wytrzymywali napięcia oczekiwania na przylot i wybuch tych potężnych pocisków. Wypadek, o którym wspominam, miał miejsce na Wiśle. Płynęliśmy wtedy nocą łodzią. Na lewym brzegu rzeki zazgrzytały te "krowy" (niektórzy nazywali je też "szafami"), dwóch chłopaków wskoczyło do wody. Pociski poleciały na Pragę i wybuchły kilkaset metrów od nas. Piszę o tym, by podkreślić, że nie był to odosobniony wypadek. Podobno "Feluś" został zatrzymany dopiero w Niekaninie. Nie chciał nigdy wracać do tego tematu, chociaż Mietek Leonienko prowokacyjnie wypominał mu to nieraz.
Nadleciała oczekiwana z niepokojem seria pocisków. Ściana ognia, ziemi i czarnego dymu. Porwaliśmy rannego i korzystając z powstałej dymnej zasłony dotarliśmy na punkt mieszczący się w piwnicach domostwa. Piwnice zatłoczone. Pełno oficerów, fajfusi, łącznościowcy. Wania (Andruszczenko) dysponował wydzielonym kątem w jednej z piwnic. Tu opatrywał rannych. Jako felczer upoważniony był do dokonywania zastrzyków, słowem ręce miał pełne roboty.
Zbierane tu wiadomości nie były optymistyczne. Natarcie załamało się, pułk ponosił duże straty. Znaliśmy personel sanitarny batalionów. Tu procentowo straty były największe. Andruszczenko zdecydował rozsądnie, że wyjdziemy w pole dopiero o zmierzchu. Posiedziałem trochę w ciepłych lecz dusznych piwnicach, ogrzałem się, ale pomału miałem dość. Wyszedłem na dwór. Od zmierzchu dzieliły nas jeszcze minimum 2 godziny. Po przeciwnej stronie drogi zauważyłem kilku kryjących się za budynkiem artylerzystów sowieckich. Wdałem się z nimi w rozmowę. Walczyli przedtem w Finlandii, później przerzucono ich na Pomorze. O Finach, jako żołnierzach, wyrażali się z wielkim uznaniem, natomiast Niemców wyraźnie lekceważyli, czego dowodem był fakt, że rosyjskie dowództwo zdecydowało się zająć Kołobrzeg z marszu. Do miasta zbliżyli się drogą, wzdłuż której obecnie nacieramy. Została ich garstka. Swoje działo polowe, 76 mm, ustawili między drogą, a budynkiem. Nie mieli już amunicji. (...)
Całość na http://www.akowcy.de/ - bardzo ciekawe wspomnienia - polecam.
"..kilka Twoich powstańczych tekstów pisanych w sierpniu 2009 i Twoje komentarze i interpretacja faktów w tym opis próby połączenia Starego Miasta z Żoliborzem są niesamowite. Powiem szczerze, że te Twoje teksty, wraz z książką Zbigniewa Sadkowskiego "Honor i Ojczyzna", należały do głównych motywów mojego zainteresowania się szczegółami." ALMANZOR 22.08
..."notki Witka, które - pisane na dużym poziomie adrenaliny - raczej się chłonie niż czyta." "
Prawda o Powstaniu, rozpoznawana na poziomie wydarzeń związanych z poszczególnymi pododdziałami, osobami, czy miejskimi zaułkami ma niespodziewaną moc oczyszczania Pamięci z ideolog. stereotypów i kłamstw. Wszak Historia w gruncie rzeczy składa się z prywatnych historii. Prawda na poziomie Wilanowskiej_1 jest dużo bardziej namacalna i bezdyskusyjna niż na poziomie wielkiej polityki. Spoza Pańskiego tekstu wyłania się ten przedziwny napęd Bohaterów, o których Pan pisze. I nawet ten najgłębszy sens Ofiar, czynionych bez patosu i bez zbędnych górnolotności"
JES pod "Dzień chwały największej baonu "Zośka"
"350 lat temu Polakom i Ukraińcom zabrakło mądrości, wyrozumiałości, dojrzałości. Od buntu Chmielnickiego rozpoczął się powolny upadek naszego wspólnego państwa. Ukraińcy liczyli że pod berłem carów będzie im lepiej. Taras Szewczenko pisał o Chmielnickim "oj, Bohdanku, nierozumny synu..."
Po 350 latach dostaliśmy, my Polacy i Ukraińcy, od losu drugą szansę. Wznieść się ponad wzajemne uprzedzenia, spróbować zrozumieć że historia i geografia dając nam takich a nie innych sąsiadów (Rosję i Niemcy) skazały nas na sojusz, jeżeli chcemy żyć w wolnych i niepodległych krajach. To powrót do naszej wspólnej historii, droga oczywiście ryzykowna na której czyha wiele niebezpieczeństw (...)
"Более подлого, низкого, и враждебно настроенного к России и русским человека чем Witek, я в Салоне24 не видел"
= "Bardziej podłego, nikczemnego i wrogo nastawionego do Rosji i Rosjan człowieka jak Witek, ja w Salonie24 nie widziałem" AKSKII 13.2.2013
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura