Gdy kończyła się jego pierwsza kadencja jako prezydenta USA miał rekordowo niską popularność. Zaledwie 36 % Amerykanów popierało go. Mimo to wygrał wybory, choć już rok wcześniej rzesze „specjalistów” to wykluczyło. Pod koniec drugiej kadencji miał już rekordową niepopularność. Był krytykowany, czy wręcz odsądzany od czci i wiary nie tylko przez polityków przeciwnej partii ale również i swojej. Mówiono nawet o impeachmencie. Kraj był zaangażowany w krwawy konflikt zbrojny na drugim końcu świata i prowadził agresywną, konfrontacyjną politykę zagraniczną. Musiał podejmować decyzje, które kosztowały życie dziesiątki tysięcy ludzi, ale gdyby nie zostały podjęte koszt byłby znacznie większy. Jednocześnie jego zaangażowanie w pomoc krajom potrzebującym nigdy nie zostało do końca docenione. Zerwał z cynizmem swoich poprzedników, z polityką kunktatorstwa i real-politik, opierając swą politykę na moralności i głębokiej wierze w wolność i demokrację. Pochodził z amerykańskiej prowincji..
Nie, to nie o Bushu, choć i do niego ten opis pasuje jak ulał. To o Harry S. Trumanie. Jednym z najwybitniejszych i najbardziej niedocenionych prezydentów USA. Prezydencie, który wniósł nową jakość do polityki: moralność. Dla którego polityka nie była grą interesów lecz wcielaniem w życie wartości, w które wierzył: wolności i demokracji. Który nie oczekiwał krótkoterminowych sukcesów, lecz zasiał ziarno w postaci „doktryny Trumana”, które zaowocowało po kilku dekadach upadkiem komunizmu. Dzięki niemu mieszkańcy Korei Południowej cieszą się wolnością i dobrobytem, choć przecież droga Korei do demokracji nie trwała kilka ani nawet kilkanaście lat. Ale czy gdyby cały półwysep znalazł się w rekach komunistów to w ogóle ta droga byłaby możliwa? Nie.
Korea niczym Irak, ta sama wiara w wolność i demokrację. To samo wykpiwanie rzekomego niedouczenia i przypisywanie złych intencji. Taka sama niepopularność i pogarda ze strony następcy. Taka sama krótkowzroczność oceniających nie rozumiejących, że budowanie demokracji to proces trudny i długotrwały, nie przynoszący natychmiastowych efektów. George’a Busha i Harry’ego Trumana łączy bardzo dużo. Również i to, iż czołowi neokonserwatyści zaczynali swoje kariery w otoczeniu antykomunistycznych liberałów zimnowojennych Partii Demokratycznej takich jak Truman, Henry „Scoop” Jackson czy Hubert Humphrey i to działalność tych polityków ukształtowała poglądy Jeane Kirckpatrick, Paula Wolfowitza, Richarda Perle’a, Elliotta Abrams’a i wielu innych neokonsów. I tak jak historia przyznała już rację, choć pośmiertnie, liberalnym antykomunistom zimnowojennym, tak przyzna tez rację ich ideowym spadkobiercom - neokonserwatystom. I to prędzej niż się ktokolwiek spodziewa. Mimo, że i tak i jedni i drudzy będą zawsze odsądzani od czci i wiary. W każdym razie: Thank you Mr. President! I odnoszę te słowa zarówno do Busha jak i do Trumana. A teraz kilka słów o nowym prezydencie.
Upór z jakim media nazywają wtorkowe wybory historycznymi, a zwycięstwo Obamy przytłaczającym jest wręcz maniakalny. Zwłaszcza, że nie ma się nijak do prawdy. Jeżeli kogoś podnieca to kto ma jaki kolor skóry, rzecz która w polityce powinna mieć takie samo znaczenie jak kolor oczu, to znaczy, że jest z nim coś nie tak. Ocenianie z tej perspektywy wyborów jest tak bez sensu, że więcej do tematu nie będę wracał. Cóż zatem za zmianę proponuje Obama, że rzekomo te wybory mają być historyczne? Żadną. Powrót do klasycznej polityki. To raczej powrót do tradycyjnej jakości. Polityki interesów, a nie moralności. Jeżeli będziemy mieli jakąkolwiek zmianę to będzie ona się wiązała z niedoświadczeniem i niebezpiecznie radykalnymi poglądami nowego prezydenta. Tak jak to było z Carterem, który wślizgnął się na urząd prezydenta przypadkiem, korzystając z niechęci Amerykanów do Nixona po aferze Watergate. Nawiasem mówiąc, historyczna to była właśnie reelekcja Nixona. W powojennej historii USA tylko dwa razy prezydent został wybrany z taką przygniatającą większością, w tak wielki sposób zdołał zjednoczyć cały naród – udało się to Nixonowi i Reaganowi w czasie ich reelekcji. Wynik Obamy jest przy tamtych wynikach śmieszny i w żadnym razie nie jest historyczny. Chyba, że za historyczny można uznać wybór Cartera. Doprowadził do największych podziałów w narodzie amerykańskim w historii USA, a jego nieodpowiedzialna polityka zagraniczna zrodziła potworka w postaci Islamskiej Republiki Iranu. Całe szczęście, że koszmar trwał tylko 4 lata. Czy czeka nas powtórka z rozrywki? Obawiam się, że może być gorzej.
Ale wróćmy jeszcze do „przygniatającego zwycięstwa”. Jeden z moich znajomych z uporem maniaka twierdził, że Obamy zwycięstwo jest w swym wymiarze historyczne, że uzyskał ogromna przewagę nad rywalem, a Republikanie ponieśli klęskę. Więc przyjrzyjmy się wynikom wyborów prezydenckich, senackich i do Izby Reprezentantów. I przypomnijmy sobie ich atmosferę. Bush przedstawiany jako uosobienie wszelkiego zła, więc jego partia MUSI polec. Obama, wielka gwiazda, lśniąca już od miesięcy. Nikt nawet nie dopuszczał możliwości, że prezydentem zostanie jego rywal. A szczególnie media. NYT odmówił nawet McCainowi opublikowania polemiki z Obamą, po tym jak artykuł Obamy ten dziennik wyeksponował na swoich szpaltach. Jednym słowem nagonka na całego. No, a gdy w sondażach proporcje się odwróciły nagle, całkiem „przypadkowo” wybuchł kryzys finansowy. Tak, kryzys miał swoje przyczyny, ale rozdmuchanie jego skali do rozmiarów roku 1929 było aberracją. A że były siły z dużym kapitałem na amerykańskim rynku bardzo żywotnie zainteresowane zwycięstwem Obamy, które mogły coś „podziałać” to inna sprawa.
Wyniki wyborów prezydenckich: 53 % - 46 % (349 głosów elektorskich – 163). Po II wojnie światowej w 7 z 15 wyborów różnica ta była większa, a w dwóch następnych przypadkach, choć była mniejsza w popular vote to była większa w głosach elektorskich. Przygniatająca przewaga?
Wyniki wyborów do Senatu: w tej chwili Demokraci mają 56 miejsc, a Republikanie 40, spośród 4 nierozstrzygniętych pojedynków 3 prawdopodobnie wygrają Republikanie. Na 30 wyborów do Senatu po II wojnie światowej w 12 przypadkach przewaga była taka sama lub większa, a w 8 przypadkach była to większość 3/5 uniemożliwiająca filibusterowanie. Przełomowe wybory?
Wyniki wyborów do Izby Reprezentantów: 254 – 173, przy 8 pojedynkach nie rozstrzygniętych. W powojennej historii USA 14 razy jedna z partii miała większą przewagą. Miażdżące zwycięstwo?
W środku wojny wietnamskiej, gdy wybierano na drugą kadencję demokratę Lyndona Johnson, zdobył on znacznie większą przewagę i w popular vote, i wśród elektorów, i w Senacie, i w Izbie Reprezentantów. I 4 lata później prezydentem został republikanin Richard Nixon. Czy ktoś uważa dziś tamte wybory za „historyczne”?
I na zakończenie jeszcze raz: Thank you Mr. President!
Liczy się dla mnie przede wszystkim człowiek, jednostka, która ma prawo do wolności dopóty dopóki nie narusza wolności drugiego człowieka.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka