Podobno prawica dominuje na polskiej scenie politycznej - więc jako wyborca prawicowy powinienem mieć powody do radości.
A jakoś, psiakrew, nie mam.
Chciałbym państwa ograniczonego w swoich ambicjach do niezbędnego minimum, ale w tym minimalnym zakresie, za który się jednak bierze - silnego i sprawnego. Mam zaś rozlazłą państwową biurokrację, wciąż zajadle broniącą swej omnipotencji i sprawnie zawłaszczającą nowe rejony, natomiast doskonale nieudolną w rozwiązywaniu konkretnych problemów. Mam urzędników różnych szczebli, którzy miast załatwiać życiowe sprawy swoich pracodawców (czyli obywateli) - zachowują się, jakby ich władza pochodziła od Boga i wożąc tyłki coraz droższymi limuzynami pouczają mnie, co dobre i piękne, a co nie.
Chciałbym państwa, w którym najważniejsze obszary są poza sferą politycznej taktyki i poza partyjną grą. Mam: wojskowe służby specjalne lekką ręką "sprzedane" na wpoły szalonemu facetowi w zamian za iluzoryczną korzyść taktyczną, polską szkołę oddaną w pacht drugiemu oryginałowi, MSZ sfotygowany, ABW zmienioną w superpolicję d/s politycznych, dziwne historie w armii, ręcznie sterowaną przez polityków prokuraturę, największą agencję dystrybuującą pieniądze unijne jako łup co mniej kompetentnych działaczy i ich krewnych...
Chciałbym mieć malejący stopień redystrybucji budżetowej - mam coś dokładnie przeciwnego.
Chciałbym mieć rząd otwarty na świat i dzięki temu budujący dla społeczeństwa szanse rozwojowe w domu - mam polityków prawicowych zarytych w "okopach św. Trójcy" i Polaków, zdobywających świat na własną rękę (niestety, coraz rzadziej chcących z tych wojaży wracać).
Chciałbym, by naszą dumę narodową budowały realne sukcesy - na przykład sukces polskiej firmy na miarę "Nokii" i młodzi Brytole, walący tłumnie nad Wisłę w poszukiwaniu dobrej roboty. Musi mi wystarczyć Robert Kubica, Adam Małysz i mglista perspektywa Euro2012. Chciałbym, by polskie kino podbiło Europę, przy okazji pokazując prawdę o naszej historii - tymczasem wciąż mam Dodę, Piotra Rubika i Michała Wiśniewskiego jako ikony oficjalnej kultury współczesnej.
Chciałbym szybkiego dokończenia prywatyzacji i objęcia nią wszystkiego, gdzie wymagana jest efektywność ekonomiczna - mam zakonserwowanie "własności publicznej" i wymianę "obcych" na "swoich" w radach nadzorczych. Mam przy okazji nierozwiązywalny problem upartyjnienia mediów "publicznych" i nierozwiązywalny problem służby zdrowia. I najwyższe władze, podlizujące się górnikom, a aroganckie wobec zawodów inteligenckich.
Chciałbym mechanizmów selekcji i cementowania elit, które przywróciłyby stare, dobre, systemy wartości - w których dobre wychowanie, szacunek dla tradycji, wiedza, patriotyzm, moralność osobista i publiczna, ba, zwykła kindersztuba nawet, są nagradzane i premiowane. Mam "elitę" ponoć prawicową, dla której takie indywidua jak Lepper, Łyżwiński, Wierzejski czy Rydzyk były lepszymi partnerami do zmieniania Polski, niż Władysław Bartoszewski, Stefan Meller czy Radosław Sikorski. Dla której - symbolicznie - taki np. prokurator Kaczmarek lub sędzia Kryże bywa "cacy", a Andrzej Czuma i Bronisław Komorowski zdecydowanie "be". Niewiele brakowało, a na dokładkę miałbym PRON-owca Dobraczyńskiego w szkole, jako wzorzec polskiego patrioty i literata.
Jak wielu Polaków o podobnych przekonaniach i tęsknotach, tłumaczyłem sobie (i nadal próbuję to robić), że się inaczej nie dało. Że cel uświęca pewne środki. Że jeśli Jarosławowi Kaczyńskiemu uda się jego wielki plan - jeśli stworzy w Polsce nowoczesną chadecję, zmarginalizuje oszołomstwo lepperowo-giertychowe, ucywilizuje środowisko Radia Maryja i zaprzęgnie je do popierania niezbędnych reform, jeśli wyczyści państwo z pozostałości postkomunistycznych układów i układzików, jeśli przywróci należną rangę pomijanym dotąd aspektom naszej najnowszej historii...- to przyjdzie wybaczyć mu to i owo, choćby nadmiernie agresywną retorykę, choćby ubabranie rąk chwilowym sojuszem z "ludźmi niegodnymi". Bo w polityce liczy się ostateczny efekt. Zaś na poważne reformy instytucjonalne - zarówno w sferze "bazy", jak i "nadbudowy" - przyjdzie czas już po rozbiciu populistów "z prawa" i zminimalizowaniu ryzyka kontry z tej strony.
Dziś przyszedł czas odpowiedzi na pytanie, czy taki pozytywny (z mojego punktu widzenia) scenariusz jest jeszcze możliwy? Niestety, bardzo wątpię.
Mam więc dziś do wyboru:
1. Uznać brak alternatywy, pokochać PiS mimo wszystko, jaki jest - i starannie zamykając oczy na "błędy i wypaczenia" dać Jarosławowi Kaczyńskiemu "drugą szansę". Tylko... na co? Ewentualne zwycięstwo wyborcze PiS oznacza przecież pata. Kto, będąc przy zdrowych zmysłach, wejdzie z partią Kaczyńskiego i Ziobry w jakikolwiek układ koalicyjny jako słabszy partner...? Po doświadczeniach Leppera?
2. Uwierzyć w POPiS. Powtórnie, przy założeniu, że tym razem wygra PO i nie popadnie w łatwy triumfalizm, że zachowa proreformatorski zapał sprzed dwóch lat i że serio potraktuje ówczesne hasła naprawy państwa. Przy założeniu, że PiS przetrwa nie całkiem rozbity, ale skruszony na tyle, by położyć uszy po sobie i pokornie przyjąć rolę "młodszego brata" w koalicji. By wyrzec się monopolu w resortach siłowych i służbach, by zapomnieć o wzajemnie zadanych ranach. Taki scenariusz kazałby przetrzymać ostrą kampanię i liczyć, że obie strony, eskalując ataki, nie traktują ich do końca serio. Że to tylko taktyka, mająca napędzić im głosów ze strony radykałow. Niestety - jakoś o aż takie wyrafinowanie, silne nerwy i dobrą wolę naszych polityków nie podejrzewam.
3. Położyć na PiS krechę - i z żalem uznać, że Jarosław Kaczyński swój złoty róg miał i go fatalnie przetrąbił. Wniosek: bez sentymentów należałoby sobie życzyć krachu i rozpadu jego formacji, jako całkowicie dysfunkcjonalnej - oraz zagospodarowaniu miejsca po niej częściowo przez "neo-rokitowo-gowinową" Platformę, a częściowo przez Romana Giertycha. Tak, tak... bo choć p. G. uosabia wiele rzeczy niezwykle dla mnie obrzydliwych, to jednak rozumiem, że specyficzny elektorat jakiegoś swojego reprezentanta mieć musi. A Giertych jest w tej roli dobry, bo raczej nigdy za bardzo swej pozycji nie rozbuduje ku centrum, ergo, na wieki wieków pozostanie na swoim marginesie i okazji współkształtowania polskiej polityki już nie zyska (wizja całkiem kusząca).
Scenariusz numer 3. ma swoje wady - ale chyba i tak jest lepszy, niż przetrwanie PiS i będące efektem tegoż konsekwentne spychanie Platformy na lewo. Scenariusz numer 2. wydawałby mi się optymalny - ale życie nauczyło mnie, że w polskiej polityce moje wymarzone scenariusze jakoś nie lubią się spełniać. Scenariusz numer 1. ma jedną zasadniczą zaletę - nie trzeba się gimnastykować i udawać, że wierzy się w prawicowość i dobre intencje PO (no, przyznam - nie jest to łatwe). Niestety, poza tym, same wady.
Mam zgryza. Ale kiedy sobie go rozpisałem i trochę uporządkowałem, nieco ulżyło... ;-)
PS. Oczywiście, można ostentacyjnie oddać głos nieważny - jako wyraz dezaprobaty dla całej klasy politycznej i dla panujących reguł (zwłaszcza dla nieszczęsnej ordynacji proporcjonalnej, psującej jakość polityki u podstaw). Taka myśl wciąż chodzi mi po głowie, ale jakoś nigdy nie zdecydowałem się na taki gest. Uparcie wybieram "mniejsze zło"...
Tu był kiedyś blog, ale już nie ma i nie będzie. Przykro mi, nie mam czasu ani zdrowia ;-)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka