Wkurzam salon Wkurzam salon
7246
BLOG

Rafał Ziemkiewicz. "Wkurzam salon". Odcinek II

Wkurzam salon Wkurzam salon Polityka Obserwuj notkę 13

 


Ale tacy ludzie i zachowania to chyba dzisiaj jedynie folklor, a nie realne zagrożenie.

Owszem, ten sposób leczenia polskiego kompleksu jako powszechnie piętnowany jest po prostu niemodny, naraża na izolację i wykluczenie. Dlatego nie warto miotać gromów na garstkę maniaków kolportujących jakieś stare ubeckie „listy Żydów”, ważniejsze, by zauważać to, co ma identyczne przyczyny i jest równie paskudne, a modne, promowane i uważane za oznakę przynależności do elity.

Poczekaj; a te „listy Żydów” ? znalazłeś na którejś z nich siebie?

Tak, gdzieś u Leszka Bubla, ale to była kiepska lista. Nazywała się „listą ukrytych Żydów w środowisku dziennikarskim”, a był na niej Konstanty Gebert; no jeśli on jest „ukrytym Żydem”, to ja się pytam, jak wygląda jawny?

Pytałem tylko dlatego, że jestem ciekaw twojego „prawdziwego” nazwiska.

Też byłem ciekaw, dlatego tam zajrzałem. Niestety napisali coś w tym duchu: „Jego prawdziwego nazwiska na razie nie znamy, ale wystarczy spojrzeć na tę przebiegłą semicką twarz i poczytać, co wypisuje, żeby nie mieć wątpliwości...”. Ale skoro zapytałeś o te „prawdziwe nazwiska”, słuchaj, to jest doskonały przykład. Stereotyp jest taki, że gdy się kogoś spyta: „A jak się pan wcześniej nazywał? ”, jest to odbierane jako pytanie z podtekstem antysemickim. Wiadomo, że jeśli ktoś zmieniał nazwisko, wówczas pewnie nazywał się Aprikozenkranz albo Rapaport. Tymczasem jak się zna postaci ze współczesnego życia publicznego, które używają zmienionych nazwisk, widać prawidłowość zupełnie inną: generał Wałach przerobił się na generała Wileckiego, poseł Jagieła na Jagiełłę, posłanka Cielebąk znana jest jako posłanka Sawicka, pułkownik Lichota zmienił sobie nazwisko na Lichocki... Prawie zawsze chodzi o to, żeby ukryć nazwisko chamskie, chłopskie. To jest w dzisiejszej Polsce prawdziwy obciach! A nazywać się po żydowsku, proszę bardzo, przecież znany kompozytor zmienił sobie banalne, plebejskie nazwisko Kowalski na Preisner, zakładając pewnie słusznie, że jako Kowalski kariery nie zrobi.

Czyli twoim zdaniem, właściwym coming outem dzisiaj jest przyznanie, że się jest właściwie ze wsi?

Tak. I teraz dla dramaturgii rozmowy powinienem wyznać, że naprawdę nazywałem się Ziemniak i przerobiłem się na Ziemkiewicz. Ale to by nie była prawda. Zresztą, Ziemkiewicz też chyba brzmi wystarczająco wsiowo. 

Piętnując to odcinanie się Polaków od własnych korzeni, badałeś historię swojej rodziny?

Nie za bardzo. Niestety, słabo znam rodzinne dzieje, czego dzisiaj żałuję. Ale nie wynikło to jednak z chęci zatarcia swojej chłopskości, bo ja ani mój ojciec nigdy nie mieliśmy z tym problemu. Jego ciągnęło zawsze do chłopstwa, do ziemi. Dla niego największym szczęściem było, gdy sobie prawem kaduka taki kawałek pola zaorał koło siedziby nadzoru wodnego w Górze Kalwarii, gdzie pracował. Zawsze też lubił towarzystwo prostych ludzi, różnych Osuchów czy Kuciów, strażników wodnych, z którymi się stykał, kiedy pracował w terenie. 

Jak twój ojciec trafił z Czerwińska do Góry Kalwarii?

Nie tak od razu. Najpierw był w szkole lotniczej w Dęblinie, skąd, jak to opisywałem, wylano go za noszenie krzyżyka. Potem w szkole morskiej w Kołobrzegu, tam skończył budownictwo wodne, pracował przy budowie tamy we Włocławku i chyba stamtąd właśnie trafił do Góry Kalwarii, gdzie konstruowali wtedy most. A moja mama pracowała, nie powiem dokładnie gdzie, ale też przy tej budowie, jako sekretarka ? zostało jej z tego takie dziwaczne powiedzonko, że ktoś „klnie jak pijany monter na moście”. I tam się poznali. Jakiś czas mieszkali w Górze Kalwarii, potem, kiedy miałem jakieś cztery lata, dostali mieszkanie w Warszawie.

W tamtych czasach oznaczało to, że tata awansował.

Właśnie, on to nie całkiem tak odbierał! To zabawna historia: dostaliśmy mieszkanie w Warszawie, ale mój tata robił wszystko, żeby się nie dać awansować do stołecznego biura. On chciał pozostać w Górze Kalwarii, wolał codziennie dojeżdżać tam PKS-em albo na skuterze. Uwielbiał tam pracować, miał tę swoją działkę, na której sadził pomidory, ogórki i inne warzywa, no i, jak mówiłem, towarzystwo mu odpowiadało. A biura po prostu nienawidził. Mówił, że jakby musiał siedzieć dzień w dzień z tymi wszystkimi partyjnymi cwaniaczkami, toby tam umarł. I robił, co mógł, aby przez te dwadzieścia lat nie awansować ze stanowiska kierownika nadzoru wodnego, co mu się zresztą udało. Z tego powodu wstąpił nawet do partii! Musiał tak zrobić, bo po iluś latach automatycznie awans się należał jak psu buda i po prostu nie było już sposobu go uniknąć; i wtedy przewodniczący zakładowej Podstawowej Organizacji Partyjnej obiecał mu to załatwić, ale jeśli w zamian ojciec weźmie tę czerwoną legitymację. Wielu ludzi w PRL-u wstępowało do partii, żeby zrobić karierę, ale mój ojciec był chyba jedynym, który wstąpił, żeby się przed jej zrobieniem obronić.

Zabierał mnie często jako chłopaka do tej Góry Kalwarii i ta jego skłonność do prostych ludzi w naturalny sposób mi się udzielała.

 

 


Na następny odcinek zapraszamy jutro o godzinie 17. Książka jest już dostępna w sprzedaży.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka