Już jakiś czas temu zauważyłem prawidłowość. Jeśli spotykam na mityngu lub gdziekolwiek indziej człowieka, który działa mi na nerwy, próbuję podejść. Wymienić kilka słów. Nie jest to proste, lecz nauczyłem się, że to nie on mnie wkurza tylko ja wkurzam się na siebie w nim. Widzę w nim coś, co przypomina mi z okresu, gdy bardzo siebie nie lubiłem.
Tacy ludzie pokazują mi moje wady, tym bardziej więc irytuję się, że wciąż się ich nie pozbyłem. Niektóre z nich są mi potrzebne, na co dzień, w kontaktach z "cywilami".
I nie, nie ma to nic wspólnego z byciem "trochę w ciąży". Nie ma nic wspólnego z uczciwością i czy niepiciem w domu, a w pracy tak. Nie zwinę projektu dla siebie, ktoś inny to zrobi, tylko dlatego, że bardziej pokolorował rzeczywistość. Ktoś, kto wybiera wie, że ja koloruję i mój adwersarz też. Jest to więc gra, która jednak wpływa na moje wyniki w pracy. I jak to pogodzić z: Wykonuj z sercem swoją pracę, jakkolwiek byłaby skromna? Ostatnio usłyszałem, że tak można wyrzucić z siebie emocje, które inaczej skupiłyby się na najbliższych. A ja uważam, że od nawrzeszczenia na kogoś gorsze jest kompletne milczenie i duszenie emocji w sobie. Z drugiej strony - kiedyś paliłem papierosy i stałem się gotowy, aby Bóg, Jakkolwiek Go Pojmuję, odebrał mi nałóg. Może tak będzie z wadami.
Komentarze