Byłem w ostatnim tygodniu u Prezydenta na seminarium w Lucieniu: temat szalenie ciekawy, „Czy żyjemy w świecie post-historycznym?”; wbrew pozorom, na to pytanie odpowiedzieć można i pozytywnie i negatywnie, zależnie od tego, co rozumie się pod tym zagadkowym nieco hasłem. Ale nie do mnie należy pisanie o samym seminarium, tym bardziej że wiem, że planowane jest opublikowanie zapisów tych comiesięcznych spotkań pod auspicjami głowy państwa. (Czy udział w tych seminariów powoduje konsternację zarówno u moich przyjaciół jak i oponentów blogowych? Pewno tak. Ale to dobrze, a ja nie dam się nigdzie zaszufladkować). Ale niejako na marginesie głównej dyskusji, bo już przy kolacji w węższym gronie i potem w czasie kilkugodzinnej drogi powrotnej z Lucienia do Warszawy, miałem okazję porozmawiać z kilkoma niezwykle mądrymi osobami m.in. na temat eutanazji.
Powodem bezpośrednim naszej rozmowy była oczywiście tragiczna sprawa pana Janusza Świtaja. Nie będę tu o niej pisał, tym bardziej, że miała już ona swoje odbicie także tu, w Salonie24. Chciałbym tylko, bardzo skrótowo, zaproponować pewien trop w myśleniu o eutanazji. Trop, jak mi się wydaje absolutnie centralny, choć jednocześnie bardzo prosty, a może nawet taki, który moi (ewentualni) oponenci uznają za wręcz prostacki.
Otóż wydaje mi się, że za wszystkimi, ogromnie złożonymi argumentami i kontrargumentami, w których często już niełatwo się połapać, tkwi jedno, bardzo fundamentalne i niezwykle proste pytanie: „Do kogo należy moje życie?” Wiem, że prostota tego pytania jest iluzoryczna: ktoś zapyta: „Co to znaczy, że życie należy do kogoś?” Wszak „należenie” to pojęcie z zakresu własności, a więc przypisywanie komuś własności nad życiem (swoim lub cudzym) to jest pewna metafora, a metafory jak zwykle – coś wyjaśniają, coś zaciemniają.
Mimo to sądzę, że wszyscy uczestnicy tego sporu – po obu stronach barykady w sporze o eutanazję, mogą zgodzić się na takie pytanie (co już samo w sobie będzie jakimś postępem w tej dyskusji, obracającej się na razie w sferze odmiennych Absolutów). Można je jakoś przeformułować: kto jest naczelnym dysponentem naszego życia? Do kogo należy ostatnie słowo co do naszego życia? Itp., itd.
Otóż jeśli na to fundamentalne pytanie odpowiemy, że moje życie w ostateczności nie należy do mnie, to w tym punkcie pytanie o dopuszczalność eutanazji uzyskuje jednoznaczną odpowiedź (negatywną, rzecz jasna) i spór się kończy.
Jeśli zaś na to fundamentalne pytanie damy odpowiedź: moje życie należy, w ostatecznym rachunku, do mnie (a Twoje do Ciebie, a jego do Niego, itp.), to jeszcze niczego definitywnie nie przesądzamy, ale przynajmniej otwieramy możliwość dopuszczenia eutanazji. (Mówiąc zimnym językiem logików, taka odpowiedź jest warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym dopuszczenia eutanazji). Możemy mieć wtedy rozmaite obiekcje, ale już o charakterze praktycznym. Sprowadzają się one do tego, czy jesteśmy w stanie ustanowić takie gwarancje, by zakończenie czyjegoś życia nastąpiło wyłącznie i w 100 procentach w wyniku woli tej osoby. By wyeliminować wszelkie aspekty presji, przymusu, nacisku, przemocy, decyzji podjętej w afekcie, nie całkiem dobrowolnie itp.
Tak tylko widzę możliwość uzasadnienia tego, co skrótowo nazywa się czasem eutanazją: jako pomoc w samobójstwie osoby cierpiącej, dla której w obecnym stanie wiedzy medycznej nie ma szans wyleczenia i znaczącego ulżenia cierpieniom, i która autentycznie, szczerze pragnie śmieci – tylko nie jest w stanie tego spowodować, z godnością i przy minimalnym cierpieniu.
Czy jesteśmy w stanie takie gwarancje przewidzieć i wprowadzić w życie? To wielkie pytanie, na które tu nie czuję się w stanie odpowiadać, choć wydaje mi się, że chyba tak – a w każdym razie że zło, wynikające z niepełności takich gwarancji należy porównać ze złem, wynikającym z niespełnienia woli osoby cierpiącej, która bardzo pragnie już umrzeć.
Ale powtarzam, całe to rozumowanie ma sens tylko i wyłącznie, jeśli uznamy, że dysponentem każdego życia jest tylko dany człowiek, który chce żyć albo już umrzeć: że życie każdego z nas, w ostatecznym rachunku (gdy już spełniliśmy wszystkie obowiązki względem naszych bliskich) należy tylko i wyłącznie do nas. Ktoś, kto tak nie uważa, nie musi w ogóle zastanawiać się nad gwarancjami dobrowolności itp. Skoro moje życie nie należy do mnie, jasne jest, że nie mam prawa go zakończyć, a w konsekwencji – także oczekiwać od innych, by mi w tym pomogli.
Tylko – i tu jest pies pogrzebany – jak taki fundamentalny pogląd (że moje życie nie należy do mnie) uzasadnić? Jak obronić tę fundamentalną tezę, że moje życie należy do kogoś innego?
A co najważniejsze – czy można taką tezę obronić bez odwoływania się do wiary religijnej? Myślę, że chyba nie. Czy w takim razie godzimy się na prawo, którego jedynym możliwym uzasadnieniem jest kanon wiary? Czy nawet ludzie bardzo głęboko i szczerze wierzący mogą chcieć, by prawo liberalno-demokratyczne, odnoszące się przecież do wszystkich, wierzących i niewierzących, wierzących tak i wierzących inaczej – przewidywało ograniczenia wolności jednostki, których jedynym uzasadnieniem jest kanon ich wiary?
Inne tematy w dziale Polityka