Gdy polityka zbrzydza już człowieka doszczętnie (choć nie ostatecznie), a „Słówko na sobotę” okazuje się „non-starterem” , czyli po polsku klapą (sądząc po liczbie komentarzy do mojego ostatniego kazania o Dobrym Samarytaninie), pozostaje coś naprawdę dobrego i oczyszczającego duszę – a mianowicie literatura piękna (zauważyli Państwo, tak na marginesie, że coraz rzadziej dorzucamy ten przymiotnik do rzeczownika?) Chciałbym rekomendować Państwu dwie doskonałe książki, które właśnie skończyłem czytać, a których – podejrzewam – zdecydowana większość z Państwa nie czytała, jako że ukazały się b. niedawno (obie – kilka miesięcy temu) i jeszcze nie zostały przetłumaczone na język polski. A zatem, poza tymi, którzy regularnie kupują nowości anglo-języczne, nie znają Państwo zapewne tych dwóch powieści.
Jednak ci z Was, którzy lubią współczesną literaturę angielska, na pewno znają obu autorów. Są to William Boyd i Martin Amis: obaj, należący do średniego pokolenia, uhonorowani licznymi nagrodami, drugi na dodatek podążający śladami swego wielkiego ojca Kingsleya, pisarza moim zdaniem dużo słabszego (choć zabawniejszego) niż Martin. Z tych dwóch – bezapelacyjnie wybieram Boyda, którego uwielbiam od czasu jego pierwszych powieści, i staram się czytać wszystko, gdy tylko się ukaże. Może dlatego, że jestem nieuleczalnym wielbicielem Grahama Greene’a, a już nie można być bardziej „greene’owskim” niż Boyd – choć nie jest on w żadnym stopniu epigonem, a po swoim wielkim Mistrzu (zresztą, tylko przeze mnie obsadzonym w tej roli) zachował głownie niesamowitą lekkość narracji i ten typ opowiadania, który nie pozwala książki odłożyć na bok.
W ostatniej powieści „Restless” (jak to przetłumaczyć? „Bez tchu?”) nadal podąża szlakiem Greene’a, ale dodaje do niego też dużo ingrediencji z Johna Le Carre, jako że „Restless” jest – po części – także opowieścią szpiegowską. Jak zwykle w przypadku takich książek, lepiej w recenzji powiedzieć mniej niż więcej, by czytelnikom nie zrobić świństwa, więc powiem tylko tyle: to równolegle rozwijająca się (i – jak reguły gatunku wymagają – odpowiednio splatająca się) opowieść o matce i jej córce, pierwsza – pisana klasyczną narracją, a druga – w formie dziennika, w pierwszej osobie. Matka była szpiegiem brytyjskim działającym w USA w czasie drugiej wojny światowej i zadaniem jej grupy była odpowiednia dezinformacja, mająca na celu skłonić Amerykę do przystąpienia do wojny. Tak jej się w każdym razie wtedy wydawało, bo… no dobrze, ani słowa więcej. Dodam więc tylko, że Boyd w niezwykły sposób podejmuje ten intrygujący wątek z Le Carre, najpierw zarysowany w „The Spy Who Came from the Cold” a najgenialniej chyba rozwinięty w „The Perfect Spy”: tego jak profesjonalna oszukańczość, dwulicowość i paranoiczna nieufność tak całkowicie przesiąkają całą osobowośc szpiega, że nie potrafi on (lub ona, jak u Boyda) myśleć i żyć inaczej.
Z kolei „The House of Meetings” Amisa („Dom spotkań”), ale w tym kontekście raczej chyba „Dom schadzek”) w dużej mierze odbywa się w gułagu, retrospektywnie wspominanym przez byłego jeńca stalinowskiego obozu, który znalazł się potem na Zachodzie i w obszernym wyznaniu, skierowanym do swej córki, wspomina losy swoje i swojego brata, który też był osadzony w gułagu. Jest tam też dość ważna dla rozwoju akcji historia romantyczna, ale dla mnie najciekawszy był sam obraz gułagu, namalowany piórem pisarza, którego całe życie było osadzone przecież w świecie, który już nie mógł być bardziej różny od stalinowskiego piekła: w świecie bohemy i inteligencji londyńskiej. W takich przypadkach zawsze zadajemy sobie pytanie: jak oni mogą tamten Inny Świat zrozumieć – i tu muszę powiedzieć, Amisowi to się udało znakomicie. Posługiwał się – dla nauczenia się o Gułagu – książką Anny Applebaum (i kilkoma innymi pozycjami historycznymi i wspomnieniowymi, które wymienia w podziękowaniach), a siła obrazu tamtego koszmaru tkwi w bardzo minimalistycznych, takich raczej impresjonistycznych detalach i obrazach. Myślę, że dla współczesnego Anglika może to być skuteczniejszym przekazem wiedzy o piekle gułagu niż fantastyczna monografia Anny A. czy wspomnienia Herlinga Grudzińskiego (do których Amis, jak się wydaje, nie sięgał). Poza wszystkim innym – jest to chyba najbardziej anty-rosyjska książka jaką znam: nie ma tu nic z sentymentalnego „zły system ale dobrzy ludzie”; Rosja (w ocenach, wypowiadanych tu przez Rosjanina-narratora) jest światem jednoznacznie dzikim, złym i nieludzkim. Innym Światem.
Nie jestem recenzentem więc na tym kończę moją rekomendację, z nadzieją, że wydawcy polscy już niedługo wydadzą polskie tłumaczenia obu powieści. Nie umiem pisać o literaturze, bo jedyny mój kontakt z nią jest kontaktem konsumenta: jestem dość zachłannym jej pożeraczem. Wiec chciałem tu się z Państwem na chwilę podzielić moją radością z obcowania z doskonałą literaturą – zanim wrócimy do lustracji, IV RP, Marka Jurka, Ludwika Dorna…