„Naturalny w demokracji spór o model państwa (liberalne czy republikańskie) i o akceptowalne sposoby walki z korupcją został nazwany w sposób zmierzający do wykluczenia jednej ze stron z dyskursu. To coś więcej niż próba zniszczenia nielubianej (czy znienawidzonej) partii. Wystarczy rzucić słowo-zaklęcie "na t" i "zawetować w wirtualu" nieakceptowany przez siebie, alternatywny wobec własnego sposób myślenia o państwie i jego reformowaniu” - napisał w dzisiejszej Rzeczpospolitej dr Tomasz Żukowski.http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/opinie_070824/opinie_a_1.html
Artykuł jest obszerny i ciekawy; stawia konkretne zarzuty dwóm głównym dziennikom: Gazecie Wyborczej i Dziennikowi (a także ich internetowym odpowiednikom) za sposób relacjonowania i komentowania ostatnich wydarzeń politycznych. Gazecie głównie dostało się za użycie słowa „totalitaryzm” i generalny ton oceny dzisiejszej sytuacji w Polsce; Dziennikowi – za sposób relacjonowania wywiadu IHT z minister Fotygą, nierzetelny (zdaniem Żukowskiego) i wysoce nieprzychylny dla pani minister.
Nie chcę wchodzić tym razem w meritum: może dr Żukowski (nota bene, deklaruję to dla porzadku, mój znajomy) ma rację, a może jej nie ma. A może trochę ma a troche nie ma. Nie o to mi w tej chwili chodzi.
Chodzi mi tylko o zacytowany na początku argument, wybity przez redakcję w „leadzie” artykułu: że „nazwanie” pewnego sporu w taki czy inny sposób przez jedną ze stron sporu równoznaczne jest z checią „wykluczenia” drugiej strony sporu. Że „rzucenie” pewnych słów (np. „totalitaryzm”) oznacza próbę „zawetowania” pewnego sposobu myślenia o panstwie.
Argument, że jeśli ktoś wysuwa opinię ostro krytykującą drugą strone to w ten sposób chce tę drugą stronę „zagłuszyć” czy „wykluczyc” często stosowany był – głównie na Zachodzie – przez pewne nurty lewicowe: np. niektóre prądy feministyczne uważają, że niewłaściwe odnoszenie się do kobiet, a także np. pornografia – mają efekt „uciszania” (silencing) głosów kobiecych. Rasizm często traktowany jest przez radykalną lewicę jako proba eliminacji punktu widzenia mniejszości rasowej.
Polską specjalnością jest, że taki argument stosowany jest przez prawicę. Jeśli GW wytacza jakiś ostry argument, to po to, by „wykluczyc” drugą stronę sporu, Jeśli Dziennik napisze coś, z czym dr Żukowski ostro się nie zgadza, to Dziennik pragnie „zawetować” jego, dra Źukowskiego punkt widzenia.
Zastanawiam się, z czego wynika ta (przepraszam za słowo) dość histeryczna reakcja. Jedno tłumaczenie opierałoby się na bardzo słabym przekonaniu o słuszności własnej racji: jeśli jest tak wątła, to każde stanowisko ją zwalczające łatwo ją „wykluczy” z dyskursu.
Nie podejrzewam dra Żukowskiego o tak niską samo-ocenę. Drugie tłumaczenie polegać więc może na jeszcze bardziej ryzykownej hipotezie: że własne opinie tylko wtedy prawdziwie istnieją w dyskursie publicznym, jeśli nikt im się nie sprzeciwia. Ale o tak anty-liberalne stanowisko nie posądzam Autora artykułu w dzisiejszej Rzeczpospolitej.
Myślę zatem, że u źródeł tego przekonania (że jak GW czy Dziennik coś ostro powie, to wyklucza pogląd przeciwny) leży – dość paradoksalnie – niska ocena wszystkich innych mediów. Bo przecież poglądy przyjazne dla minister Fotygi albo chwalące stan demokracji IV RP dr Żukowski znajdzie łatwo i na pęczki w takich mediach jak Gazeta Polska, Nasz Dziennik, Radio Maryja i Telewizja Trwam, Wprost, Nasza Polska i wiele innych...
Czyżby one się nie liczyły? Czyżby fakt, że poglady zupełnie odmienne od tych promowanych przez GW i czasem przez Dziennik są stale forsowane przez wymienione tytuły nie miał dla Dra Żukowskiego zupełnie znaczenia? Oznaczałoby to (horribile dictu!), że media te są całkowicie, Jego zdaniem, pozbawione wiarygodności – więc się nie liczą!
No może z tym mógłbym się częściowo zgodzić...
Inne tematy w dziale Polityka