Wojciech Sadurski Wojciech Sadurski
123
BLOG

Mitrydates w Brukseli, czyli wpis na ciszę wyborczą

Wojciech Sadurski Wojciech Sadurski Kultura Obserwuj notkę 38

Właśnie wróciłem z Brukseli. No dobrze, ja wiem doskonale, że w skali ogólnoświatowej, a nawet i ogólnokrajowej, nie jest to aż taka sensacja, by koniecznie nią Państwu glowę zawracać. Mamy jednak tę całą ciszę przedwyborczą i zaistniała dzięki niej unikalna szansa, by w sferze publicznej pojawiły się wiadomości, które w przeciwnym razie by się do niej nie przedarły. A zatem oczyma duszy mojej widzę już te nagłówki, może gdzies w okolicach ósmej strony opiniotwórczych dzienników: „Sadurski powrócił z Brukseli. Na lotnisku we Florencji nikt go nie witał”. 

Piszę jednak o tym nie tyle, by się pochwalić pobytem w stolicy mojego europejskiego imperium, chwałę którego śpiewam w tym Salonie uparcie i gorliwie, ale także by uroczyście odszczekać to, co napisałem tu kilka tygodni temu o Belgii. Umieściłem tu bowiem swojego czasu tekst głęboko anty-belgijski, przepojony uprzedzeniami, niechęcią i wręcz wrogością do wszystkiego co belgijskie - a przynajmniej do dużej części tego, co belgijskie, a mianowicie belgijskiej panstwowości. (O gofrach, czekoladkach i Simenonie w ogóle nie pisałem). Na szczęście, nikt z moich belgijskich przyjaciół za to się na mnie nie obraził - być może trafiłem w Brukseli akurat na tych Belgów, którzy nie czytają regularnie Salonu24. Tak czy inaczej, anty-belgijskie dąsy odwołać muszę, a to na jednej - i być może dość ekscentrycznej - podstawie: otóż państwo, w którym można obejrzeć tak rewelacyjną interpretację młodzieńczej opery Mozarta „Mitridate, Re di Ponto”, nie może być aż takie złe i zasługuje na przetrwanie, przynajmniej przez jeszcze jakiś czas, tak długo jak będzie wspierało i hojnie dotowało operę La Monnaie.

 

Mozart napisał swego Mitridatesa gdy miał lat 14, na zamówienie Festiwalu Mediolańskiego, w 1770 roku. Poza kilkoma przepięknymi momentami muzycznymi, to w sumie okropna ramota: 4-godzinna „opera seria”, składająca się w dużej mierze z „recitativów”, przeplatanych ariami, w zdecydowanej większości solowymi, gdy śpiewak komunikuje indywidualnie swój stan ducha publiczności. A jednak od początku do końca opera ta trzymała mnie w nieustannym napięciu i nawet uniesieniu, poza kilkoma kontrolowanymi drzemkami w czasie dłuższych recitativów. 

Mitrydates to była ciekawa, choć nie całkiem sympatyczna postać. Król Pontu w Anatolii Północnej, na tron wstąpił w 132 roku p.n.e. gdy miał lat 12 (tuż po tym, jak matka zabiła jego ojca), w młodych latach trochę musiał się ukrywać, zaraz potem wrócił, na dzień dobry zabił matkę i brata, po czym rządził do poźnej starości, gdy wreszcie został zamordowany przez żołnierza swej ochrony, a to już po tym, jak bezskutecznie usiłował się wielokrotnie otruć, ale żadna trucizna nie działała, tak bardzo sam wcześniej się na nie udopornił farmakologicznie. Miał ambicję stać się czymś w rodzaju Aleksandra Macedońskiego Azji Mniejszej, i przez wiele lat z sukcesem poszerzał swe terytorium, wchodząc często w zwady z Rzymianami, których traktował różnie: kiedyś np. kazał dokonać masakry 25 tysięcy jeńców italskich. Jednym slowem, nie jest to postać nadająca się na model do naśladowania lub promowania np. w ramach programu „Patriotyzm jutra”, choć miał i swoje przymioty, warte imitowania: znał ponoć dwadzieścia językow, a zatem jeszcze więcej niż np. europoseł Tadeusz Iwiński, ktory podobna zna ich zaledwie dziewięć.

Równolegle do swych sukcesów i porażek na forum miedzynarodowym, Mitrydates miał niestety niejakie problemy domowe, jeszcze gorsze niż te, które ostatnio przytrafiły się prezydentowi Francji, a mianowicie obaj jego synowie podkochiwali się, z różnymi chyba odcieniami sukcesu, w umiłowanej przez króla (i upatrzonej przez niego na małżonkę) Aspazji. Przy okazji przynajmniej jeden z nich notorycznie zdradzał go, ale już politycznie a nie romantycznie, z Rzymianami, co jeszcze mniej się krolowi podobało. W sumie, mamy tu takiego Króla Leara do n-tej potęgi, tyle że Mitrydates miał problemy wychowawcze z synami, a nie z córkami, co jednak nie ma aż takiego znaczenia operowego, gdyż obaj synowie grani byli za czasów Mozarta przez kastratów, zaś w brukselskiej Operze de la Monnaie - jeden przez Greczynkę Myrto Papatanasiu (sopran), drugi zaś - przez kontr-tenora Bejuna Mehtę, obdarzonego (bądź pokaranego) wyjątkowo cienkim głosem. Ta pierwsza zresztą, odśpiewując rolę w sumie męską, wielokrotnie występuje w romantycznych uściskach z Aspazją, co na scenie stwarza sytuacje mocno dwuznaczne i wręcz perwersyjne; pewny jestem, że np. Panu Adamowi Wielomskiemu i innym tutejszym radykalnym tradycjonalistom i kontr-rewolucjonistom by to się bardzo nie podobało - no ale nie zauważylem Go na widowni, zresztą kto wie, może był, ale nie rzucał się w oczy. Najważniejsze okazało sie przeniesienie całości w kontekst współczesny: akcja działa się w czymś na kształt Sarajewa albo Baghdadu tuż po bombardowaniu, nad sceną zwisały kawały betonowych gruzów, a uczestniczy występowali we współczesnych mudurach bojowych lub - gdy chodzi o dostojników - w garniturach. Takie przeniesienia są czasem bardzo ryzykowne, ale tu zagrało to idealnie, nadając naprawdę przejmującej aktualności perypetiom władcy, który co prawda jest w stanie - czasami i na ograniczoną skalę - podbić panstwa oscienne, ale nie jest w stanie zwalczyć tkwiących w nim demonów. Inscenizacja dokonana przez wielkiego eksperymentatora dzisiejszej opery, Roberta Carsena, przypominała nota bene genialną inscenizację Makbeta, pokazaną kilka lat temu przez Grzegorza Jarzynę w hali fabrycznej na warszawskiej Woli - przedstawienie tak jednomyślnie i bezwarunkowo zjechane przez wszystkich krytyków, że coraz bardziej utwierdzam sie w przekonaniu, że naprawdę było wielkie. Jaki morał z tej mojej krótkiej opowieści można wyciągnąć? Po pierwsze - że gdy człowiek wybiera się na wojnę z państwami osciennymi, to powinien upewnić się, że ktoś ma oko na synów w domu - bo smarkacze mogą w tym czasie nieźle narozrabiać. Morał ten jest wszakże nieco zbyt dosłowny, a poza tym o bardzo ograniczonej użyteczności. Po drugie - i dużo bardziej abstrakcyjnie i ogólnie - morał może być taki, że sukces w życiu wymaga zachowania odpowiedniej harmonii między sprawami zawodowymi i osobistymi. Morał ten - niewątpliwie prawdziwy - jest wszelako dość banalny i pasuje raczej do porad życiowych na stronach „Twojego Stylu” lub „Gali” , a nie do poważnego blogu politycznych publicystów niezależnych. Więc mam morał trzeci: najważniejszy. Przenikliwy, mądry, błyskotliwy. Niestety, nie mogę go tu umieścić, bo mógłby zostać odczytany politycznie, jako aluzja do..., no mniejsza z tym, a wtedy PKW wsiądzie nam na glowę, biednemu Igorowi gotowa kare wymierzyć albo nawet Salon zamknąć, i znów bedzie na mnie. Więc niech już zostanie tak, bez żadnego przyzwoitego morału. Miłej niedzieli wszystkim życzę, najlepiej okraszonej poczuciem dobrze wykonanego obowiązku!

Moje najlepsze wpisy: 1. Rękopis znaleziony w Kabanossie: "Obraz Salonu: sercem gryzę" 2. Trochę plotkarska opowieść o pewnej Damie (taka jak z Vivy lub T 3. Pawłowi Paliwodzie do sztambucha 4. Opowieść nowojorska 5. Sen 6. Książę, Machiavelli i pistolecik 7. Szatani, Biesy i Inni Demoni Pana Premiera 8. Prolegomenon do blogologii (Wykład Jubileuszowy) 9. Wyznania Salonowca 10. Salon Poprawnych 11. Szanowny Panie Rekontra (czyli druga spowiedź solenna, szczera, 12. Rok Niechęci Do Ludzi (mowa jubileuszowa) 13. Manifest tolerała 14. Spowiedź szczera, solenna, sobotnia 15. Anty-anty-polityka 16. Czynaście 17. Prawo i lewo naturalne 18. Król Maciuś I o Unii Europejskiej 19. O kulturze dyskusji 20. Moje obsesje

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (38)

Inne tematy w dziale Kultura