Właśnie wróciłem z Brukseli. No dobrze, ja wiem doskonale, że w skali ogólnoświatowej, a nawet i ogólnokrajowej, nie jest to aż taka sensacja, by koniecznie nią Państwu glowę zawracać. Mamy jednak tę całą ciszę przedwyborczą i zaistniała dzięki niej unikalna szansa, by w sferze publicznej pojawiły się wiadomości, które w przeciwnym razie by się do niej nie przedarły. A zatem oczyma duszy mojej widzę już te nagłówki, może gdzies w okolicach ósmej strony opiniotwórczych dzienników: „Sadurski powrócił z Brukseli. Na lotnisku we Florencji nikt go nie witał”.
Piszę jednak o tym nie tyle, by się pochwalić pobytem w stolicy mojego europejskiego imperium, chwałę którego śpiewam w tym Salonie uparcie i gorliwie, ale także by uroczyście odszczekać to, co napisałem tu kilka tygodni temu o Belgii. Umieściłem tu bowiem swojego czasu tekst głęboko anty-belgijski, przepojony uprzedzeniami, niechęcią i wręcz wrogością do wszystkiego co belgijskie - a przynajmniej do dużej części tego, co belgijskie, a mianowicie belgijskiej panstwowości. (O gofrach, czekoladkach i Simenonie w ogóle nie pisałem). Na szczęście, nikt z moich belgijskich przyjaciół za to się na mnie nie obraził - być może trafiłem w Brukseli akurat na tych Belgów, którzy nie czytają regularnie Salonu24. Tak czy inaczej, anty-belgijskie dąsy odwołać muszę, a to na jednej - i być może dość ekscentrycznej - podstawie: otóż państwo, w którym można obejrzeć tak rewelacyjną interpretację młodzieńczej opery Mozarta „Mitridate, Re di Ponto”, nie może być aż takie złe i zasługuje na przetrwanie, przynajmniej przez jeszcze jakiś czas, tak długo jak będzie wspierało i hojnie dotowało operę La Monnaie.
Mozart napisał swego Mitridatesa gdy miał lat 14, na zamówienie Festiwalu Mediolańskiego, w 1770 roku. Poza kilkoma przepięknymi momentami muzycznymi, to w sumie okropna ramota: 4-godzinna „opera seria”, składająca się w dużej mierze z „recitativów”, przeplatanych ariami, w zdecydowanej większości solowymi, gdy śpiewak komunikuje indywidualnie swój stan ducha publiczności. A jednak od początku do końca opera ta trzymała mnie w nieustannym napięciu i nawet uniesieniu, poza kilkoma kontrolowanymi drzemkami w czasie dłuższych recitativów.
Mitrydates to była ciekawa, choć nie całkiem sympatyczna postać. Król Pontu w Anatolii Północnej, na tron wstąpił w 132 roku p.n.e. gdy miał lat 12 (tuż po tym, jak matka zabiła jego ojca), w młodych latach trochę musiał się ukrywać, zaraz potem wrócił, na dzień dobry zabił matkę i brata, po czym rządził do poźnej starości, gdy wreszcie został zamordowany przez żołnierza swej ochrony, a to już po tym, jak bezskutecznie usiłował się wielokrotnie otruć, ale żadna trucizna nie działała, tak bardzo sam wcześniej się na nie udopornił farmakologicznie. Miał ambicję stać się czymś w rodzaju Aleksandra Macedońskiego Azji Mniejszej, i przez wiele lat z sukcesem poszerzał swe terytorium, wchodząc często w zwady z Rzymianami, których traktował różnie: kiedyś np. kazał dokonać masakry 25 tysięcy jeńców italskich. Jednym slowem, nie jest to postać nadająca się na model do naśladowania lub promowania np. w ramach programu „Patriotyzm jutra”, choć miał i swoje przymioty, warte imitowania: znał ponoć dwadzieścia językow, a zatem jeszcze więcej niż np. europoseł Tadeusz Iwiński, ktory podobna zna ich zaledwie dziewięć.
Równolegle do swych sukcesów i porażek na forum miedzynarodowym, Mitrydates miał niestety niejakie problemy domowe, jeszcze gorsze niż te, które ostatnio przytrafiły się prezydentowi Francji, a mianowicie obaj jego synowie podkochiwali się, z różnymi chyba odcieniami sukcesu, w umiłowanej przez króla (i upatrzonej przez niego na małżonkę) Aspazji. Przy okazji przynajmniej jeden z nich notorycznie zdradzał go, ale już politycznie a nie romantycznie, z Rzymianami, co jeszcze mniej się krolowi podobało. W sumie, mamy tu takiego Króla Leara do n-tej potęgi, tyle że Mitrydates miał problemy wychowawcze z synami, a nie z córkami, co jednak nie ma aż takiego znaczenia operowego, gdyż obaj synowie grani byli za czasów Mozarta przez kastratów, zaś w brukselskiej Operze de la Monnaie - jeden przez Greczynkę Myrto Papatanasiu (sopran), drugi zaś - przez kontr-tenora Bejuna Mehtę, obdarzonego (bądź pokaranego) wyjątkowo cienkim głosem. Ta pierwsza zresztą, odśpiewując rolę w sumie męską, wielokrotnie występuje w romantycznych uściskach z Aspazją, co na scenie stwarza sytuacje mocno dwuznaczne i wręcz perwersyjne; pewny jestem, że np. Panu Adamowi Wielomskiemu i innym tutejszym radykalnym tradycjonalistom i kontr-rewolucjonistom by to się bardzo nie podobało - no ale nie zauważylem Go na widowni, zresztą kto wie, może był, ale nie rzucał się w oczy. Najważniejsze okazało sie przeniesienie całości w kontekst współczesny: akcja działa się w czymś na kształt Sarajewa albo Baghdadu tuż po bombardowaniu, nad sceną zwisały kawały betonowych gruzów, a uczestniczy występowali we współczesnych mudurach bojowych lub - gdy chodzi o dostojników - w garniturach. Takie przeniesienia są czasem bardzo ryzykowne, ale tu zagrało to idealnie, nadając naprawdę przejmującej aktualności perypetiom władcy, który co prawda jest w stanie - czasami i na ograniczoną skalę - podbić panstwa oscienne, ale nie jest w stanie zwalczyć tkwiących w nim demonów. Inscenizacja dokonana przez wielkiego eksperymentatora dzisiejszej opery, Roberta Carsena, przypominała nota bene genialną inscenizację Makbeta, pokazaną kilka lat temu przez Grzegorza Jarzynę w hali fabrycznej na warszawskiej Woli - przedstawienie tak jednomyślnie i bezwarunkowo zjechane przez wszystkich krytyków, że coraz bardziej utwierdzam sie w przekonaniu, że naprawdę było wielkie. Jaki morał z tej mojej krótkiej opowieści można wyciągnąć? Po pierwsze - że gdy człowiek wybiera się na wojnę z państwami osciennymi, to powinien upewnić się, że ktoś ma oko na synów w domu - bo smarkacze mogą w tym czasie nieźle narozrabiać. Morał ten jest wszakże nieco zbyt dosłowny, a poza tym o bardzo ograniczonej użyteczności. Po drugie - i dużo bardziej abstrakcyjnie i ogólnie - morał może być taki, że sukces w życiu wymaga zachowania odpowiedniej harmonii między sprawami zawodowymi i osobistymi. Morał ten - niewątpliwie prawdziwy - jest wszelako dość banalny i pasuje raczej do porad życiowych na stronach „Twojego Stylu” lub „Gali” , a nie do poważnego blogu politycznych publicystów niezależnych. Więc mam morał trzeci: najważniejszy. Przenikliwy, mądry, błyskotliwy. Niestety, nie mogę go tu umieścić, bo mógłby zostać odczytany politycznie, jako aluzja do..., no mniejsza z tym, a wtedy PKW wsiądzie nam na glowę, biednemu Igorowi gotowa kare wymierzyć albo nawet Salon zamknąć, i znów bedzie na mnie. Więc niech już zostanie tak, bez żadnego przyzwoitego morału. Miłej niedzieli wszystkim życzę, najlepiej okraszonej poczuciem dobrze wykonanego obowiązku!
Inne tematy w dziale Kultura