Muszę zacząć od bolesnego wyznania osobistego, a właściwie dwóch. Gdy wiele lat temu Uniwersytet Warszawski naznaczył mnie tytułem doktora habilitowanego, radosny ten dzień nie stanowił jakiejś cezury w moim rozwoju moralno-etycznym. Nie przestałem używać (a czasem wręcz nadużywać) alkoholu, nie zacząłem mówić wolno i dostojnie, nie przestałem nawet oglądać się czasami za osobami, z którymi akurat nie byłem związany stosunkiem z zakresu prawa małżeńskiego, itp. Innymi słowy, nie stałem się człowiekiem lepszym moralnie, choć z drugiej strony nie nastąpiła też żadna dalsza degrengolada. Moja habilitacja była, z punktu widzenia mej osobistej moralności, czymś całkowicie indyferentnym i bez znaczenia.
To samo gdy, w innym czasie i innym miejscu, Uniwersytet Sydnejski pobłogosławił mnie stanowiskiem, albo i tytułem (bo tam nie ma rozróżnienia), profesora. Stanowiło to dla mnie źródło satysfakcji, ale głównie o charakterze finansowym: znalazłem się bowiem na szczycie finansowej hierarchii mojego wydziału i mogłem już przestać się dalej szarpać, bo żadna dalsza podwyżka nie była już możliwa. Dochodziło do tego pewne ukontentowanie o charakterze dumy narodowej, bo na około setkę pracowników naukowych Wydziału Prawa w tym czasie przypadało chyba tylko siedmiu czy ośmiu profesorów, no i fakt że jeden z nich był Polakiem, dawał mi satysfakcję patriotyczną. Nie zauważyłem wszakże, bym stał się kimś godniejszym, zacniejszym i bardziej nadającym się na umoralniające powiastki dla dorastającej młodzieży. Nie zauważyli tego też moi znajomi i przyjaciele, o czym nie omieszkali mnie poinformować.
Piszę to oczywiście w związku z propozycją Pani Minister Julii Pitery, by tak zaostrzyć wymogi wyboru na sędziego TK, by wyłącznie doktorzy habilitowani i profesorowie (plus sędziowie) mogli wejść do Trybunału (w każdym razie w charakterze sędziego, bo wejść może każdy, pod warunkiem przejścia przez bramkę bezpieczeństwa w budynku na Al. Szucha). Propozycja jest zresztą już chyba trochę nieaktualna, ale jest ciekawa, gdyż wskazuje - moim zdaniem - na pewne typowe nieporozumienie, wyrażone zresztą w dobrej wierze.
Chcę otoż na samym wstępie oświadczyć, że w samym fakcie proponowania zmian w ustawie o TK (i ewentualnie odpowiednich przepisów konstytucyjnych) nie widzę nic zdrożnego: każdy ma prawo takie propozycje formułować, a już minister odpowiedzialny za walkę z korupcją w szczególności. To, co byłoby niedopuszczalne, to formułowanie propozycji zmian w składzie i strukturze Trybunału w związku z akurat toczącą się, konkretną sprawą – jako pogróżka albo retaliacja za niewłaściwe, zdaniem danego polityka, rozstrzygniecie danej sprawy. Pani Minister Pitera swych propozycji nie sformułowała w kontekście jakiegoś określonego wyroku, choć prawdą jest, że wysunęła je pod wpływem zastrzeżeń co do określonego sędziego, a mianowicie sędziego Marka Kotlinowskiego (którego kiedyś, w artykule z zakresu legal fiction w GW, uczyniłem nawet Prezesem TK). Ale to co innego i samo w sobie nie jest zamachem ani na niezawisłość ani na godność Trybunału.
Nie mam zatem obiekcji co do samego faktu wysuwania propozycji zmian, ale do ich treści. Jeśli zmiana kwalifikacji, uprawniających kogoś do kandydowania do TK, ma być podyktowana troską o wysoki poziom moralny sędziów, to wprowadzenie warunku posiadania tytułu (czy stopnia) doktora habilitowanego lub profesora jest chybione. Wskazuje na to zarówno mój indywidualny przypadek, opisany w pierwszych dwóch akapitach tego wpisu, jak i potoczna obserwacja: wśród ludzi z tytułami habilitantów i profesorów jest mniej więcej ta sama proporcja zacnych i pacanów co w ogólnej populacji.
Jeśli zaś propozycja Pani Minister Pitery ma prowadzić do wzrostu profesjonalizmu sędziów, to też jest mocno wątpliwa: Trybunał to nie seminarium uniwersyteckie ale ciało prawne i polityczne zarazem. Jeśli chodzi o znajomość prawa to wiadomo, że wielu ludzi zna się na prawie o niebo lepiej niż prawnicy uniwersyteccy, zajmujący się głownie pisaniem podręczników, stawianiem stopni i podgryzaniem kolegów. Podgryzanie oczywiście występuje we wszystkich miejscach pracy, ale na uniwersytetach jest ono szczególnie zażarte, gdyż – jak głosi klasyczne wytłumaczenie – stawka jest tam dużo niższa niż gdzie indziej.
Krótko mówiąc, Trybunał powinien być organem w miarę pluralistycznym, nie tylko ze względu na opinie ale także tzw. background. Osobiście, nie miałbym nic przeciwko temu, by do Trybunału wchodzili także ludzie w ogóle nie napiętnowani wykształceniem prawniczym, jak to ma miejsce np. we francuskiej Radzie Konstytucyjnej, bo w moim przekonaniu Trybunał jest nie tyle sądem ile czymś w rodzaju Trzeciej Izby, a w tym klimacie wiedza prawnicza nie jest najistotniejsza.Ale nawet gdyby była najistotniejsza...
...Kilkadziesiąt lat temu, Prezydent Nixon wysunął do Sądu Najwyższego kandydaturę pewnego prawnika o marnej reputacji profesjonalnej (który zresztą w końcu do SN nie wszedł). W odpowiedzi na zarzuty o obniżanie standardów, Prezydent odpowiedział prostolinijnie i podobno bez zamysłu ironicznego, że przeciętniacy też mają prawo do swojej reprezentacji w Sądzie. Kroniki nie podają, jak zareagował na taką obronę sam kandydat, ale gdy tylko dokopię się do odpowiednich źródeł, na pewno Państwa o tym poinformuję…
Inne tematy w dziale Polityka