Wczorajsza poczta przyniosła mi w darze pokaźną kopertę, w której była powieść z kluczem. To znaczy nie powieść i osobno włożony do koperty klucz, ale „powieść z kluczem”. Nazwisko autora niewiele mi mówiło, w każdym razie ten początkujący literat prosił mnie o uwagi i komentarze. Książka zaczynała się tak:
„Z rozjarzonej luksusowej knajpy światła lały się na balkon mieszkania Jakuba Aszkenazego, gdzie przejmowały je i tonowały niebiesko kolorowe lampiony, by przekazać je dalej i głębiej, do dusznych czeluści sypialni i jeszcze dalej, bardziej jeszcze dyskretnym, zawieszonym niedbale żarówkom w łazience. Na ulicy, w złowrogiej łunie warszawskiej tańcbudy, postacie – znani politycy i dziennikarze - wyłaniały się zza węgła, ze strefy cienia wchodziły w plan światła, zbijały się w grupki, które znów rozpadały się na pary, trójki, pojedyncze osoby, a muzyka zza brutalnie zamkniętych drzwi wydobywała je na światło i odprowadzała w noc. Jakub powoli odpływał w sen. Mieszkanie wypełniało się płynem szarości, na którym unosił się nieważki i bezwładny. Aszkenazy nie był w stanie – choć tak cholernie pragnął – odepchnąć od siebie natrętnych myśli o młodym synku sąsiadów: lepka mara pożądania przywoływała obraz młodzieńca z całą jego bezczelną fizycznością i niewinnością. O ileż bardziej pociągała go ta myśl niż wspomnienie o Agnieszce – o chwilach kiedy zanurzał się w niej, gdy odnajdywał rytm jej ciała, gdy byli posłuszni konieczności, która wypełniała ich, tworzyła z nich jedność, uwalniała się w ich przyśpieszonych oddechach, w dłoniach, ustach, językach, które rozpoznawały się i przenikały. Młody Waldek… A przecież Aszkenazy pamiętał dobrze, że w tak niedawnych czasach swych największych triumfów – gdy wyniósł był tajną listę zbiorów archiwalnych Instytutu Honoru Narodowego albo gdy pełnił funkcję dyrektora Telewizji Krajowej i mógł koleżków obsypywać nagrodami i odprawami – takie grzeszne myśli nigdy…”
- tu przerwałem czytanie i wysłałem do mojego korespondenta list następującej treści.
„Szanowny Panie. To co Pan napisał to jest zwykłe świństwo- na dodatek grafomańskie - i niech Pan nie stara się zamazywać swej odpowiedzialności za paskudną potwarz tym, że zmienił Pan nazwisko swego bohatera, a także niektóre fakty i wydarzenia z jego życia. Jest on i tak aż nazbyt łatwo czytelny: te kilka faktów, które Pan zamieścił, każdemu czytelnikowi niedwuznacznie skojarzą „Aszkenazego” z bardzo znanym, konkretnym, żyjącym polskim publicystą, byłym Prezesem TVP.
Tego Panu po prostu nie wolno robić. Przyczyna jest bardzo prosta: mieszając fakty rzeczywiste z wymyślonymi przez siebie, a wysoce nieprzychylnymi dla „Aszkenazego”, sugeruje Pan Czytelnikom, że także te fakty, słowa, wydarzenia, przypadłości itp., które w książce dotyczą „Aszkenazego”, a które są wyłącznie produktem Pańskiej wyobraźni, w istocie przypisać można postaci rzeczywistej, którą ukrył Pan pod nazwiskiem Aszekanazego.
Domyślam się – pisałem dalej w liście – że w swej książce posłużył się Pan pewnym modelem, a mianowicie książką Bronisława Widsteina pt. ”Dolina nicości”. To niedobry wzór. W swej książce – dość nachalnie promowanej przez kolegów Autora, w tym także na znanym portalu publicystycznym Salon24 – Wildstein dopuścił się właśnie takiego chwytu: postaci są bardzo łatwo rozszyfrowalne, ale ponieważ jego książka jest formalnie rzecz biorąc powieścią, zaś nazwiska – zmyślone, nikt nie może mu zarzucić zniesławienia. I rzeczywiście, nie jest to chyba zniesławienie w sensie prawnym. A jednak jest to właśnie taka brzydka zagrywka, jaką zastosował też Pan w swoim tekście.
Tak np. w książce Wildsteina jeden z głównych czarnych charakterów nazywa się Bogatyrowicz, ale jak od razu czytelnicy – np. w Salonie24 – to rozszyfrowali, Bogatyrowicz to w istocie Adam Michnik – człowiek bardzo przez Wildsteina (i przez większość komentatorów w Salonie24) nielubiany. Ale oczywiście o „Bogatyrowiczu” można napisać wszystko, bo to postać fikcyjna, tyle że opisy wymyślone mieszają się w niej z faktami rzeczywistymi. Stąd czytelnicy (może tylko ci nieco mniej wyrobieni) przyjmą, że wszystko co Wildstein napisał o Bogatyrowiczu, można spokojnie przypisać Michnikowi.
Tak zresztą też się chyba stało: publikacji „Doliny nicości” towarzyszył chór czytelników, wraz z rozwojem powieści coraz bardziej wzburzonych wyczynami Bogatyrowicza-Michnika, trochę jak ludzie którzy w teatrze biorą wydarzenie na scenie za rzeczywistość i podpowiadają postaciom scenicznym np., że kamerdyner podpatruje. Oto pewna czytelniczka, bodajże z Kanady, wyznała, że Michnik wzbudza w niej coraz większą złość, choć dalibóg, żadnych nowych draństw w tym czasie Michnik nie popełnił, poza gołosłownym zarzutem Igora Janke o paktowaniu Michnika z Niemcami przeciwko Wildsteinowi. Najwyraźniej ekstrapolacja z Bogatyrowicza na Michnika powiodła się: nie pisząc słowa Michnik, Wildstein mógł bezkarnie wylać na znienawidzonego przez siebie człowieka kubeł pomyj.
Bardzo Panu odradzam uczynienie tego samego Wildsteinowi, choćby nawet ochrzcił go Pan mianem Aszkenazy czy jakimkolwiek innym.
To pomieszanie fikcji i prawdy historycznej zaburzyło nie tylko przekonania czytelników o konkretnych osobach, ale także ich bardziej ogólną percepcję Polski. Oto znana blogerka wyznała, że po lekturze książki poczuła się „zdołowana”, najwyraźniej przyjmując, że opisane w niej fakty, rozmowy, wydarzenia i intrygi odbyły się naprawdę. To trochę tak, jakby ktoś po lekturze powieści scence-fiction o najeździe Marsjan bał się wyjść z domu – no ale takich reakcji całkowicie wykluczyć nie można, a zatem należy je przewidzieć, pisząc książkę tego gatunku. Na tym bowiem polega cała hipokryzja, towarzysząca tego typu powieściom, mieszającym fikcję z prawdą: ludzie biorą główne wątki za prawdziwe (gdyż kojarzą im się z rzeczywistymi wydarzeniami), a gdy autora złapać na konfabulacji, zawsze może powiedzieć: no co wy, przecież to fikcja literacka? Wątki fikcyjne nieuchronnie nabierają cech prawdziwości dzięki ich gruntownym wymieszaniu z prawdziwymi.
Tak zresztą książka Wildsteina była odbierana także przez czytelników generalnie bardziej wyrobionych: Igor Janke przekonywał mnie w blogu chevaliera z wielką powagą: „To jest opowiesć o Polsce, w której żyliśmy (zyjemy) od 89 roku”. No więc skoro Igor traktuje Dolinę nicości jako wiarygodny obraz dzisiejszej Polski, to co dziwić się „zdołowanej” blogerce?
Jak Pan zauważył, moje główne obiekcje przeciwko publikowaniu przez Pana owego maszynopisu mają charakter etyczny. Być może tego typu kategoria jest Panu obca. Domyślam się, że niebywały sukces medialny Doliny nicości był dla Pana ważną motywacją. Pewno też chciałby Pan napisać książkę, o której ktoś powie np., że to „Pierwsza powieść teologii politycznej”, jak w jednej z dziesiątek pisanych na klęczkach recenzji napisano w Salonie24. Chciałby Pan na pewno, by profesor Gowin i minister Legutko napisali piękne laurki na temat Pańskiej książki. Pewno też chciałby Pan – jak Wildstein – rozpisać konkurs na najbardziej interesującą recenzję, a następnie przyznać nagrodę – egzemplarz książki z Pańskim podpisem – największemu pochlebcy, poklepując go protekcjonalnie po plecach za przenikliwość.
Chciałby też Pan zapewne – jak Wildstein – móc nazywać swych krytyków goebelsowską skowyczącą sforą czy jakoś tak podobnie, bez ryzyka, że szef Salonu24 skarci Pana za takie – powiedzmy to otwarcie - impertynencje. (Zauważył Pan zapewne, że na ten wybryk szef Salonu zupełnie nie zareagował, ale nie wiem, czy Panu też by to uszło na sucho). Chciałby Pan móc traktować Salon24 jako darmową platformę reklamową, opatrując kolejne odcinki – jak czyni to teraz Wildstein – ogłoszeniami, że Pańska książka jest już w księgarniach. Nie wiem wszakże, czy nie będąc kolegą szefa Salonu24 może Pan liczyć na takie preferencje, bezprecedensowe w Salonie, dotychczas niechętnie tolerującym ostrą autoreklamę o jednoznacznym charakterze komercyjnym.
Odsyłam Panu maszynopis, nieprzeczytany (poza pierwszym akapitem). Jeśli Pańska książka mimo wszystko ukaże się drukiem, na pewno jej nie kupię i nie przeczytam. Nie chcę być wspólnikiem w potwarzy.
PS: I radzę koniecznie popracować nad swoim stylem. Już w pierwszym akapicie – tym jedynym, jaki przeczytałem – znalazłem bardzo wiele dosłownych zapożyczeń z książki Wildsteina – czasem sparafrazowane fragmenty a czasem sformułowania żywcem wzięte z „Doliny”. To niedobry wzorzec: język pretensjonalny, wydumany i drętwy, silący się nieporadnie na jakiś neo-barok, trochę z Mniszkówny, trochę z Brychta. (Niech Pan weźmie pierwsze z brzegu zdanie: „Mieszkanie wypełniało się płynem szarości, na którym unosił się nieważki i bezwładny”. Ani sensu, ani składni. Kto się unosił? Płyn? Nad samym sobą?) Radzę szukać własnych form wyrazu.
Inne tematy w dziale Polityka