O znaczeniu języka dla życia społecznego wiadomo od bardzo dawna. Sokrates zwracał uwagę uczestnikom dyskusji na konieczność ustalenia znaczeń tych pojęć, które mają być przedmiotem rozważań, znane są zainteresowania językiem, przecież nie bezinteresowne, Stalina, Klemperer opisawszy lingua Tertii Imperii ukazał mentalność i obyczajowość Trzeciej Rzeszy, Głowiński wprowadził termin „nowomowa” dla języka propagandy PRL. Tak sobie myślę, że czas najwyższy spróbować choćby po amatorsku przyjrzeć się (bez żadnych, broń Boże, konotacji) językowi Trzeciej Rzeczpospolitej.
W tym miejscu pragnę zachęcić wszystkich, niezależnie od profesji i przygotowania, do wyrobienia w sobie nawyku myślenia metajęzykowego, czyli po prostu zastanawiania się nie tylko nad treścią, ale i formą przekazu językowego – zarówno własnego, jak i tego, który dociera do nas - szczególnie od nadawców profesjonalnych, czyli mediów.
Dlaczego wydaje mi się to tak ważne? Otóż myślę, że za rzadko uświadamiamy sobie znaczenie języka dla każdego w gruncie rzeczy aspektu naszego życia. Przesada? Niestety, nie. Niestety zaś dlatego, że właśnie brak świadomości w tym zakresie być może jest głównym, a na pewno jednym z głównych powodów wszystkich tych kłopotów, które nie wynikają z przyrody i naszej biologii.
A przecież wystarczy uświadomić sobie, że cała reszta zależy w jakimś stopniu od naszego myślenia. Od umiejętności analizowania i syntetyzowania wszystkich zjawisk i zdarzeń, które w jakikolwiek sposób nas dotyczą - od spraw najbardziej osobistych po najbardziej ogólne zjawiska społeczne. Od tej umiejętności zależy nasza wobec nich postawa, jeżeli nawet nie bezpośrednio sam ich przebieg.
Myślenie bowiem zawsze odbywa się w języku. Bez języka możemy odczuwać, myśleć musimy w języku. Nie da się myśleć bez języka. Język jest narzędziem myślenia i im to narzędzie jest sprawniejsze, tym sprawniejsze jest nasze myślenie. Język niechlujny, nieprecyzyjny, „niepoprawny” i „zautomatyzowany”, czyli bezrefleksyjny, posługujący się pojęciami w sposób przypadkowy, odzwierciedla taki właśnie proces myślowy.
Język to przede wszystkim zbiór słów i wyrażeń oznaczających materialne i niematerialne przedmioty istniejące w rzeczywistości pozajęzykowej, czyli po prostu istniejące rzeczywiście w świecie, włączając w to kulturę, naukę i religię oraz sferę doznań i przeżyć poszczególnych ludzi. Trzeba jednak pamiętać, że słowa każdego języka mając sobie przypisane znaczenia podstawowe kierują jednocześnie do znacznie szerszego niż ten opisany w słownikach zakresu pojęciowego, zbudowanego przez trudną do zdefiniowania sferę skojarzeń. To, że jest ona trudna do zdefiniowania, sprawia, że użytkownicy tych słów przeważnie nie mają świadomości, dlaczego wybierają spośród słów bliskoznacznych właśnie te, a nie inne. A jednak nie dzieje się to w sposób całkowicie przypadkowy.
Wiele zależy tu, naturalnie, od poziomu świadomości językowej poszczególnych użytkowników języka. Im ona wyższa, tym bogatszy zespół skojarzeń, czyli konotacji każdego słowa i pojęcia. Niezależnie jednak od stopnia świadomości każdy podlega również mechanizmowi pewnego automatyzmu, nasuwającemu przede wszystkim takie wyrażenia, które są używane i słyszane najczęściej. Należą do nich przede wszystkim tak zwane wyrażenia „modne”, których nadużywanie traktowane jest jak błąd językowy. Gdyby wszak chodziło tylko o względy estetyczne, może nie warto byłoby się nad tym zatrzymywać dłużej. Sprawa jest jednak znacznie poważniejsza, bo sięga do stanu ukształtowania naszej świadomości, a zatem sposobu percepcji, oceny i postawy względem zjawisk zgoła już nie językowych.
Jedną z cech charakterystycznych procesu demokratyzacji, biegnącego od lat dwudziestu, jest zalew wyrazów „modnych”, przy czym często awans danego słowa do tej kategorii wiąże się z mniej lub bardziej wyraźnym jego przesunięciem znaczeniowym. Najłatwiej jest to zaobserwować na etapie wprowadzania takiego słowa do obiegu, kiedy jeszcze mamy świeżo w pamięci jego dotychczasowy zasięg znaczeniowy i jego konotacje wciąż są żywe w naszej świadomości i podświadomości.
Dla przykładu weźmy słowo „partner”. Jeszcze do niedawna oznaczał według słownika: „współuczestnika gry, rozmowy, zabawy lub jakiegoś przedsięwzięcia”. Jego konotacje odsyłały do sytuacji wyraźnie określonych, ograniczonych co do przedmiotu, zakresu i czasu (gra, rozmowa, prowadzenie przedsiębiorstwa, dążenie do zdobycia określonych korzyści w jakiejś dziedzinie).
Pamiętam świetnie moment, w którym zaczęto nadużywać tego słowa w znaczeniu „partner życiowy”, a następnie podmieniać nim słowa „mąż” i „żona”. Co ciekawe, nie odbywało się to bynajmniej w sposób naturalny, wynikający ze zmiany jego zakresu znaczeniowego, jak było z „bielizną”, która z czasem nie musiała już być biała, albo „miednicą”, która niekoniecznie musiała być wykonana z miedzi. Takie naturalne przesunięcia wymagają znacznie dłuższego czasu, niezbędnego do zaniku pierwotnego znaczenia słowa w świadomości zbiorowej.
W tym wypadku przeciwnie. Do dzisiaj mam w oczach i uszach to, jak śmiesznie wypadał jeden z prowadzących poranny program w TVP, kiedy ktoś musiał mu przez słuchaweczkę przypominać co i rusz o tym, że zamiast moja żona powinien mówić moja partnerka, a on i tak wciąż się mylił i przepraszał!... Nie było to tak dawno temu. Parę zaledwie lat. Wtedy jednak dysonans między konotacjami słowa „współmałżonek” i „partner” był wyraźny i takie użycie zgrzytało nam w uszach.
Dlaczego? Otóż właśnie dlatego, że partner przede wszystkim kojarzył się z czymś, co jest określone co do przedmiotu, a nie rozciąga się na wszystkie dziedziny życia. Partnerstwo jest ograniczone do określonego zadania i kończy się wraz z tym zadaniem; żeby zaistnieć, musi przynosić jakąś zamierzoną i określoną korzyść dla wszystkich stron, a stron tych może być tyle, ilu wymaga dobro samego przedsięwzięcia. Konotacje małżeństwa były inne. Przynajmniej zakładały bezinteresowność, nieodwołalność, wyłączność, całościowość (małżeństwo nie mogło odnosić się tylko do niektórych aspektów życia, inne pozostawiając na wyłączność którejkolwiek ze stron – proszę tego nie mylić z rolami, które są zazwyczaj różne również w partnerstwie).
W ciągu kilku lat od dnia, w którym obserwowałam zmaganie się telewizyjnego prezentera z początkującym procesem podmiany jednego słowa na drugie, z „partnerem” i „partnerką” zdążyliśmy się osłuchać, pierwotne konotacje w nas może jeszcze nie całkiem wygasły, ale na pewno znacznie się wytłumiły i tylko patrzeć, jak słowa „mąż”, „żona” zostaną przesunięte do archaizmów, jak „niewiasta” czy „dziewoja”.
No i co z tego? Ano to, że ta podmiana nie ogranicza się do samego znaku. Przeniesione zostają konotacje i to w nich tkwi diabeł, sens tego zabiegu. Wraz ze słowem przenosimy pierwotne znaczenie „partnerstwa” na to, co do tej pory nazywaliśmy „małżeństwem”. Właśnie tak działa „inżynieria społeczna” i dlatego Stalin interesował się językoznawstwem. Chodzi o system skojarzeń, który działa niezauważalnie i jakby niezależnie od naszej świadomości. Jeśli chcemy się do nich odnieść świadomie, musimy sobie zadać trudu analizowania słów, których używamy, po to by ich znaczenia opisywały to, co chcemy wyrazić. W przeciwnym razie możemy zatracić świadomość nie tylko znaczenia słów, ale i zjawisk, które nas otaczają, w których bierzemy udział i za które odpowiadamy.
Ps. Przepraszam za ten okropnie długi tekst. Następne teksty z cyklu „Język polski” będą się odnosiły już tylko do konkretnych przykładów „modnych” słów i sformułowań, więc będą znacznie krótsze.
Inne tematy w dziale Polityka