zwyczajna kobieta zwyczajna kobieta
103
BLOG

Stocznia Gdańska, czyli ćwiek w głowie

zwyczajna kobieta zwyczajna kobieta Polityka Obserwuj notkę 10
Na kanwie heroicznej walki kolejnego rządu o utrzymanie Gdańskiej Stoczni takie sobie oto snuję w wolnych chwilach refleksje.

Jak to się dzieje, że nic, ale to nic nie może się w Polsce utrzymać bez strategicznego i zagranicznego inwestora? Inwestor przeważnie zresztą też nie pomaga i po krótkim czasie okazuje się, że wszedł w interes najwyraźniej po to, żeby produkcję zlikwidować i przejąć rynek dla takich samych (czasem gorszych, za to droższych) produktów.

Kasprzak, Hortex, Wedel to już symboliczne hasła tego, o czym mowa, ale to w końcu detaliczna produkcja. To samo jednak dzieje się z energetyką, telekomunikacją, zatapianymi kopalniami, likwidowanymi stoczniami, sprzedanymi hutami, cukrowniami…

Eksperckie elity głowią się nad ich utrzymaniem, ciemny lud głośno rozpowiada o złodziejstwie i narodowej zdradzie, a zwyczajny człowiek na własną rękę usiłuje to jakoś zrozumieć.

 

Przypomina mi się otóż, że za czasów niezapomnianej RWPG było wiedzą powszechną, acz nie oficjalną, że w ramach tej organizacji istniał podział zadań przydzielonych poszczególnym krajom. Pewne gałęzie gospodarki mogły się więc w nich rozwijać, a inne nie, żeby sobie po prostu nie wchodziły w drogę. U nas miało się na przykład prawo rozwijać rolnictwo, górnictwo i przemysł stoczniowy. Za to nie miał tego prawa przemysł chemiczny, bo ten przydzielony był bodajże Węgrom. Wiadomo było, że to nie nasza działka i że w tej dziedzinie wykazać się nie da.

To, że taki podział z pewnością istnieje też w UE, nie ulega wątpliwości, bo jakaś porządkująca organizacja współpracy wydaje się już na samą logikę i zdrowy rozsądek potrzebna, a przy tym też pamiętam, jak znana mi osoba, zajmująca się swego czasu przygotowaniem naszego rolnictwa do wejścia do Unii, opowiadała po powrocie z Portugalii, ile się tam nasłuchała ubolewań z powodu konieczności likwidowania plantacji pomidorów. Właśnie z tego powodu, że z racji rozdziału zadań hodowla eksportowych pomidorów przypada Holandii, która nie mogła się zgodzić na zmarnowanie swoich szklarni z tego powodu, że Unia postanowiła się powiększyć o Portugalię.

No i dobrze. Jest w tym jakaś metoda. Nie wiem do dziś, co przypadło w udziale Portugalii, ale wydaje się, że w każdym razie zachowała wino. A my co? Oscypki?

 

Dobrze pożartować, ale tak się już od jakiegoś czasu zastanawiam i wciąż nie mogę wpaść na to, co przypadło nam z tego podziału. Wiadomo już, że nie górnictwo, nie stocznie, nie hutnictwo, przemysł włókienniczy też nie, nie energetyka, nie komunikacja, nie transport, nie elektronika, nawet nie rolnictwo. Oczywiście nie sektor finansów i bankowości. Przez chwilę wydawało się, że to może być biopaliwo, ale rychło się okazało, że co to, to też nie. No to może potencjał intelektualny? Przepraszam za wygłupy nad trumną. Aż dziw, że przy tych nakładach i przemyślnie utrzymywanym bałaganie jeszcze w ogóle jakieś szkoły i instytuty warte tej nazwy działają.

Ha, krąży taka mroczna pogłoska o jakimś rezerwuarze taniej siły roboczej. Oszołomieni eurosceptycy ją szerzą i próbują zgasić entuzjazm narodu. Nawet bym jej tu nie wspominała, żeby własnej do tego nie przykładać ręki, gdyby nie pewien ćwiek, który mi już od dwudziestu niemal lat siedzi w głowie.

 

W czasie, gdy nasz pierwszy wolny i niepodległy rząd się dopiero formował, w TVP 1 odbywała się dyskusja z udziałem świeżo powołanego ministra przemysłu, p. Syryjczyka. Ten niezwykłej dziś elegancji człowiek, wówczas prezentujący się jak brat łata, w dość wyszarganych spodniach i klapkach na nogach, jakby świeżo oderwany od prac polowych w jakimś dewizowym kraju, opowiadał o perspektywach i planach swojego resortu. Szczerze i bez zahamowań zwierzał się, jak to intensywnie będzie zabiegał o możliwie najszybsze przekazanie wszystkiego, co się da, w prywatne ręce. Na wątpliwości zgromadzonych, że trudno będzie o niezbędny do tego kapitał w tak ubogim przecież społeczeństwie, wyznał, że zamierza sięgnąć po kapitał zagraniczny. Powstała konsternacja. >>Jak to? To mamy wszystko sprzedać obcemu kapitałowi? To co nam zostanie?<< (Naród, nawet w osobach zgromadzonych tam przedstawicieli elity, nie był jeszcze przygotowany na takie rozwiązanie).

I tu właśnie pan Syryjczyk, minister przemysłu pierwszego wolnego, niezawisłego, polskiego rządu, zabił mi potężnego ćwieka. Wypowiedział zdanie, które do dziś psuje mi radość z wciąż chyżo według tej recepty biegnącego procesu odnowy gospodarczej. Odpowiedział ci on bowiem na te obawy ni mniej, ni więcej tyko tak: >>No cóż, musimy sobie uświadomić, że albo będziemy jeździć nadal na saksy, albo będziemy mieć to samo u siebie, na miejscu.<< Cytuję wprawdzie z pamięci, ale wydaje mi się, że cytuję nie tylko wiernie, ale i dosłownie, tak mi to w głowie mocno utkwiło. I tkwi do tej pory, jak ćwiek właśnie jakiś.

 

Proszę więc gorąco i usilnie, żeby mi ktoś, kto wie, a choćby się tylko domyśla, powiedział, co przypadło w udziale naszemu krajowi jako jego domena w ramach współpracy gospodarczej krajów Unii Europejskiej. Na specjalizację dostawcy taniej siły roboczej jakoś bowiem nie tylko ja, ale i moje dzieci nie przejawiają ani zdolności, ani powołania. O saksach, z których nie ma gdzie wrócić, też wolimy już więcej nie słuchać. Gdyby o to miała się bowiem toczyć ta gra, pozostałoby nam chyba przystać już nie do oszołomionych, ale całkiem trzeźwych eurosceptyków. Tak daleko zaś żadne z nas wolałoby się nie posuwać.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (10)

Inne tematy w dziale Polityka