„Niecierpliwość z jaką cała masa blogerów oczekuje święta wprowadzenia stanu wojennego, jest dość zagadkowa.”
Tyle przeczytałam z zajawki wpisu rozpoczynającego SG. Nie będę czytać więcej, ale wbrew zamiarom dopiszę się do tych, którzy 13 grudnia dobrze pamiętają, w przeciwieństwie do autora tych słów.
Wbrew zamiarom, bo ciągle nie jest mi łatwo o tym myśleć i mówić spokojnie. Tamten dzień nie jest dla mnie historią, wciąż towarzyszy mi wrażenie, że to, co widzę, jest jakąś kontynuacją tego, co nam się wówczas wydarzyło.
Tkwi on we mnie nie z powodu pamięci o kolumnach ciężarówek z wojskiem, tankietek na skrzyżowaniach, głuchych telefonach i bieganiu po mieście, żeby sprawdzić, czy przyjaciele są w domu, czy ich może zamknęli. Przede wszystkim od tamtego dnia do dziś nie potrafię się pozbyć uczucia najgłębszego, jakie mi się zdarzyło przeżyć, upokorzenia.
Wtedy zrozumiałam, co znaczą słowa: zniewolony naród, i od tego czasu już wiem, co one znaczą. To nie głuche telefony, przepustki na przejazd z miasta do miasta, godzina milicyjna i inne niedogodności były wówczas najgorsze. Najgorsze było to, że czułam się wtedy tak bardzo i tak brutalnie odarta z dumy, z godności, ugodzona w to, co było istotą mojej tożsamości – bycia Polką, cząstką realnej wspólnoty, która przy całej różnorodności postaw i opinii ma jednak świadomość i poczucie więzi silniejszej od doraźnych jednostkowych celów i potrzeb.
Generał Jaruzelski uderzył właśnie w tę więź łączącą nas w całość. Więź, która odróżnia tłum od wspólnoty. Od tamtego dnia mam wrażenie, że ta więź pękła. W miejscu wspólnoty pojawił się tłum, który tak łatwo przemienić w motłoch.
Kiedy patrzę na to, jak dziś wyglądamy jako pożal się Boże politycy, lekarze, nauczyciele, dziennikarze, biznesmeni, sędziowie, jak MY wyglądamy jako naród, społeczeństwo, i myślę o tym, jak mogliśmy wyglądać, gdyby tamta, z taką siłą ujawniona w Sierpniu ’80, więź nie została w brutalny sposób zerwana, to Targowica wydaje mi się szkodą mniejszą od tej, którą wyrządził nam Pan Generał, Człowiek Honoru! I kiedy czytam albo słyszę głosy, które to usiłują relatywizować, ba, doceniać, to myślę, że to też jest rezultat tego, co się wówczas stało. Zostaliśmy odarci z dumy, godności i poczucia tożsamości. Z instynktu, który nieomylnie wskazuje zagrożenie dla samego istnienia.
Inne tematy w dziale Polityka