niktt niktt
652
BLOG

Polacy i Żydzi w Tykocinie

niktt niktt Polityka Obserwuj notkę 12

    Przed wielu laty opublikowałem tu, na salonowym portalu, tekst o Tykocinie, który z niewielkimi skrótami pozwalam sobie jeszcze raz przytoczyć. Robię to tylko dlatego, bo mam wrażenie, iż dziś stał się on bardziej niż wtedy aktualny.  


    Do Tykocina przyjechaliśmy wtedy, gdy wiosna dopiero się rozpoczynała, a mówiąc bardziej precyzyjnie, rozpoczynała się dopiero bardzo wczesna wiosna i nic wokół nie wyglądało zachęcająco. Miasteczko rozczarowywało. Ot, zapyziała dziura - rynek nazbyt obszerny, domki marne i maleńkie, a wszystko jakieś takie byle jakie - do niczego raczej nie podobne. Ani to wieś,ani miasto. Ani ładne,ani brzydkie.

    Pochodziliśmy trochę po tych złych i wyludnionych ulicach, próbowaliśmy wejść do zamkniętej na cztery spusty synagogi,odwiedziliśmy podupadły klasztor bernardynów. Na bezlistnym drzewie przy klasztornym murze jazgotały wrony. To wszystko! Nawet próba zjedzenia czegoś ciepłego w starym alumnacie nie dała rezultatu.

No,w sumie totalna klapa! Przemarznięci i zniechęceni wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy. 

    Są jednak takie miejsca, które - nie wiedzieć czemu - znaczą więcej. Jakie by one nie były i jakby nie wyglądały. Nie wiem na czym to polega, ale tak jest. Decyduje o tym chyba genius loci. 

    Dnia 7 lipca 1572 roku w pobliskim Knyszynie skonał Zygmunt August – ostatni z domu Jagiellonów król Polski. A po śmierci tutaj, w tykocińskim zamku tak malowniczo położonym nad samym brzegiem Narwi i odległym od maleńkiego Knyszyna o rzut kamieniem przez cały rok wyczekiwał swojego pogrzebu.

„Dobrze, że się to kurestwo wreszcie skończyło– napisał wtedy jeden szlachcic do drugiego.

Jak mógł wyglądać ów siódmy dzień siódmego miesiąca Roku Pańskiego1572?

Rozpoczął się zapewne tak jak każdy letni tutaj dzień. Był ciepły, bo na Podlasiu lata bywają na ogół gorące. Może zaczął się od powolnego rozpraszania narwiańskich mgieł, od pokrzykiwania rzecznego ptactwa, którego i dziś jest tu pełno? Po wodzie pewnie niosły się być może delikatne i ciche odgłosy dopiero co przebudzonych mieszkańców. Może słychać też było metaliczny dźwięk otwieranych zasuw przy drzwiach i oknach, może niepokojący chrzęst broni zamkowej straży.

Jakby ten dzień pięknie się nie zaczął – to skończył się fatalnie!

I choć dni fatalnych w naszej historii było bez liku, ten dzień był bardziej od innych fatalny. Nie miał więc racji szlachetnie urodzony - prawdziwe kurestwo w Rzeczpospolitej niestety miało się dopiero zacząć. 

Prawdę powiedziawszy to po tykocińskim zamku nie pozostało zbyt wiele. Choć w swoim czasie był jednym z najpotężniejszych zamków Rzeczypospolitej, był nawet jej zbrojownią i skarbcem, do dziś pozostały po nim tylko fundamenty. Nawet nie tyle fundamenty, co jakieś ich niewyraźne zarysy, ledwo dostrzegalne ślady niegdysiejszych wałów obronnych i trudne do zidentyfikowania rzeczy jak najbardziej ogólne. Wokół podmokłe narwiańskie łąki, dziko rosnąca wierzba i olszyna, wysokie trawy, gdzie niezmiennie jak co roku wylęga się krzykliwe ptactwo. Naprawdę, dużej potrzeba wyobraźni aby na tym pustkowiu dojrzeć mury potężnej twierdzy, w której skonało Imperium Jagiellonów. 

Tykocin od wieków należał do litewskich Gasztołdów. Odziedziczyła go po swym pierwszym mężu piękna Barbara Radziwiłłówna i wniosła królowi Zygmuntowi Augustowi w wianie. Knyszyn zaś przynależał od wieków do dziedzicznych dóbr Jagiellonów. Oba miejsca dzieli zaledwie siedem kilometrów. No i Narew, ciemna jak atrament . 

Siódmego dnia siódmego miesiąca Roku Pańskiego 1572 w tych obu miejscach odległych od siebie o głupie siedem kilometrów zapętliła się nasza historia. Tak mocno i tak zawile, że od tej pory nikt już nie zdołał jej przez wieki rozplątać. Tu nasz los został przesądzony. W tej podłej dziurze, w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc, zostaliśmy na długie lata całe przeklęci.

W Knyszynie bezpotomnie skonał, a w Tykocinie przez rok wyczekiwał pogrzebu ostatni z Jagiellonów z bożej łaski król Polski i ostatni prawowity władca Rzeczpospolitej.  Ciało króla pozostawało w Knyszynie do 24 sierpnia 1572 r.

„Dnia 7 lipca 1572 roku nie było bitwy, pożaru ani rzezi. Zabrakło patosu, zdarzyło się sporo niesławy. Nie popełniono żadnej zbrodni, dopuszczono się tylko wielu obrzydliwych kradzieży. Nie było nawet niespodzianki. Zszedł ze świata schorowany człowiek, którego śmierci spodziewano się od dawna, a powitano ją z uczuciem ulgi (…)

Długo jeszcze po zgonie ostatniego Jagiellona dwoiste polsko - litewskie państwo nasze wykonywało niektóre zadania wojenne z energią czasami wręcz nieprawdopodobną. Ale organ centralny zachorował na paraliż. Utracił możność skutecznego planowania i narzucania swej woli. Przestał być hamulcem. Nie mógł już pilnować jakiej takiej chociażby równowagi wewnątrz społeczności.

Tym organem była oczywiście władza państwowa, sam jej główny ośrodek - tron królewski.

7 lipca 1572 roku narodziły się okoliczności, które musiały przywabić wirusy paraliżu. (…)

Zmarł król, pomazaniec, jedyny dziedzic i dzierżyciel wielu uprawnień kierowniczych, niezbywalnych i niezbędnych. Zmarł, zostawiając po sobie polityczną próżnię. Nie wskazał następcy, chwilowego zastępcy ani sposobu ich powoływania.”

( Paweł Jasienica - „Polska Anarchia” Wydawnictwo Literackie -rok 1988 - str.37-38 ) 

Tykocin można zmieścić na rozpostartej dłoni. Jego wrzecionowaty kształt temu bardzo sprzyja.

    Gdy latem zjawiliśmy się tu po raz drugi wszystko już wyglądało inaczej. Białe ściany kościoła wybiegały do przodu dwiema dzwonnymi wieżami i zamykały zielony plac rynku z kamiennym Czarneckim po środku. Domki w rynku, jak to domki w rynku, choć wciąż takie maleńkie, to teraz otoczone były ogródkami. Na gankach przykucnęli zgrzybiali mieszkańcy i ich koty. Czarnecki ze złotą buławą stał w centrum chrześcijańskiego Tykocina.

    Lecz Tykocin to również, a może przede wszystkim miasto żydowskie. Idąc główną uliczką od strony rynku na północ nawet nie zauważyliśmy kiedy przekroczyliśmy strumyk i znaleźliśmy się po żydowskiej stronie miasta, zwanej Kaczorowem. 

I tak dalej! I tak dalej!!! Można by tak to opisywać w nieskończoność. Składać zdanka, dobierać słowa, ale nic, absolutnie nic z tego nie wyniknie. Powstanie być może jakieś nowe, może nawet i zgrabne opowiadanko. I co z tego? 

    Idziemy przez Kaczorowo. Ciepło. Domy na niespecjalnie szerokich uliczkach są ponure, pookładane i przykryte tak modnym dzisiaj plastikiem. Gdzieś wypożyczalnia kaset video, jakiś fryzjer damski, czy męski, jakiś kebab, dalej chłodna w wystroju pizzeria i takie tam, różne rzeczy. Chodniki krzywe jak wszędzie, a co rusz wykwita nowy polbruk. Jest też szary jak ściany domów. Ale tylko tych sprzed remontu, bo domy teraz tknięte pędzlem rażą jaskrawością i tandetą.

    Idziemy przez Kaczorowo wolno. Czujemy się niewyraźnie. Czujemy, że coś się tutaj wydarzyło. Może wydarzyło się to wczoraj, może przedwczoraj, a może wiele lat temu? Ale wydarzyło się tu coś na pewno! I czy to rzeczywiście czuję? A może po prostu wiem to co wiem i dlatego wydaje mi się, że to czuję?

     Wiem, bo każdy to wie, że wszystkich mieszkańców tych domów wymordowano. Wszystkich - co do jednego. Odczuwam więc ponurość tego miejsca! Lecz czy wynika to z jego dzisiejszej atmosfery, czy tylko z wiedzy o nim? 

Może to więc mimowolna mistyfikacja? 

    A czy te słodkie dzieci, bawiące się na kamiennych schodach tych pożydowskich domów, to na pewno radosne aniołki, niewinne duszki, igrające bajkowe elfy? Może te maleńkie istotki wciąż noszą w sobie geny tamtych, milczących świadków? Przecież mogły odziedziczyć chciwość swych dziadów grabiących pożydowskie domostwa? Biologicznie jest to możliwe. Może pielęgnują w sobie radość z takiego obrotu koła historii? 

"A tośmy mieli szczęście! Należało się to nam za tyle lat ubóstwa i biedy. Tak naprawdę to Żydzi sami sobie byli winni. Zresztą, co to nas obchodzi. Nic nas to nie obchodzi, bo tak musiało być. Skoro ukrzyżowali Chrystusa, to teraz los ich karze.

Nigdy zresztą nie byli z nami blisko, zawsze gdzieś obok, niezrozumiali, niechciani, choć potrzebni. Nieprzejednani. Obcy. Pomimo tylu lat wspólnej historii. Nigdy nas nie lubili, ale i my ich nie lubiliśmy także. Dlatego stoimy teraz w milczeniu i patrzymy jak stłoczeni na placu przed synagogą zawodzą i skowyczą. Milczymy i patrzymy. Czekamy!"

Ciekawe, czy ktoś wtedy podał im choćby szklankę wody? Czy wymagało to odwagi? Czy tylko współczucia i przyzwoitości?

Może odwagi wyłamania się spośród tak wielu innych? 

Może pośród tych dwóch tłumów - tłumu ofiar i tłumu milczących świadków odgrodzonych murem niewielu przecież oprawców wytworzyły się jakieś dwie, niepojęte psychozy? Psychozy strachu i psychozy niemocy.

Może obydwie, niezależnie od siebie, napędzały się wzajemnie, pobudzane okrucieństwem oprawców i bezradnością ofiar?

Może w obu tłumach pojawiło się jakieś absurdalne uczucie, nigdy dotąd przez nikogo z tam obecnych nieprzeżywane i nigdy niewypowiedziane? Może nawet nigdy jeszcze niewyobrażone? Uczucie potęgi mocy i potęgi niemocy. Siły i bezsilności. Uczucie narastającego z każdą chwilą, wręcz seksualnego, podniecenia. Mógł je wyzwolić strach, mogło wyzwolić poczucie ostatecznego spełnienia. Albo jedno i drugie. Może tamto zgromadzenie miało emocjonalną siłę hekatomby - czegoś takiego, co jeszcze nigdy nie wydarzyło się w dziejach tego małego miasteczka i już nigdy nie miało się powtórzyć?

A może wszystko odbyło się zupełnie inaczej? Może odczucia tych dwóch milczących tłumów były zgoła inne? Może jednocześnie wszyscy doznali jakiegoś nieoczekiwanego uczucia spełnienia? Oto wreszcie dokonało się ! Dokonało się to, co w końcu dokonać się musiało! Ofiary stały się wreszcie ofiarami. Ofiarami bezdyskusyjnymi.

A milczący tłum chrześcijan mógł wreszcie pomyśleć o tym, o czym po cichu myślał od wieków. O tym, co cichutko drzemało w duszy każdego z nas:

"Oto na naszych oczach dokonuje się wreszcie sprawiedliwość, choć to nie my wykonujemy wyroki boskie. Jesteśmy tylko świadkami. I chwała Bogu, że ktoś nas w tym wyręcza. Nie zamierzamy jednak przeszkadzać."

Albo koty?

Czarno-białe koty, które w cienistych smugach zajmują dwa kamienne stopnie talmudycznego domu. I ten najmniejszy, co jeszcze wczoraj był zupełnie ślepy. Dziś przejrzał i widzi wszystko. Widzi bardzo dobrze. A więc czy te koty nie noszą w sobie przypadkiem jakiegoś genu tamtej wiedzy sprzed lat? Może i w nich tkwi jakaś iskra tamtego, jakieś niejasne zapamiętanie?

Koty to tajemnicze istoty. Mogą umrzeć siedem razy i mają ogromną wiedzę o świecie.

Gdy zatem beztrosko bawią się w cieniu ponurego placu, gdy leniwie wylegują się na nagrzanych kamieniach - skamieniałych świadkach owych dni - może w ich małych główkach wciąż przesuwa się cień tamtych ludzi, co to ich zgromadzono przed synagogą. Może w nieznanym jeszcze nauce genetycznym przekazie pokoleniowym słyszą wołania i płacz. Może wciąż słyszą tamtą ciszę.

Z wolna dochodzimy do synagogi. Wielka, renesansowa bryła przed pięciuset laty wrosła w ten plac, gdzie do dziś tkwią w ziemi tajemnicze ślady murowanych fundamentów. Musiały stać tu kiedyś jakieś domy, bo w dzielnicy żydowskiej nikt nie pozostawiłby wolnego placu w takim miejscu. Domy wyburzono zatem, albo - co jest bardziej prawdopodobne - spalono je. Kiedy jednak tak uczyniono i w jakich okolicznościach? 

    Mam wrażenie, że zalegające tu kamienie i cegły, że przekrzywione okna i stare tynki odmalowanych z wierzchu kamienic, żeliwne kraty, a nawet popękane płyty chodnikowe, nawet piasek pomiędzy krawędziami tych płyt, że wszystkie te rzeczy co do jednej i każda osobno, pachną krwią. Może nie tyle pachną, co mają z krwią coś wspólnego. Z ludzką krwią! Że w metafizycznym sensie mają jakiś niejasny związek ze zbrodniczą tajemnicą. Z nigdy nieopowiedzianą krzywdą, co do której zawarliśmy nieczysty pakt milczenia. Zmowę milczenia! Obowiązuje ona pokolenia.

Nie możemy udawać, że nic nas nie obchodzi dlaczego w tych domach nie mieszka już ani jedna żydowska rodzina, a pięćsetletnia bryła synagogi stoi pusta. Milczący świadkowie? Niemi świadkowie? Bezradni świadkowie?

Czy było coś w tym milczeniu? Czy wszyscy byliśmy tylko niemi i bezradni? Co wtedy myśleliśmy? Czy zasługujemy na rozgrzeszenie, czy też tylko sami rozgrzeszyliśmy się? Czy nie nazbyt pochopnie?




niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka