Kosów Huculski, 2000. Fot YanH
Kosów Huculski, 2000. Fot YanH
Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann
301
BLOG

Dziura po Imperium czyli Ruscy wymierają - cz. II

Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann Polityka Obserwuj notkę 1
1999/2000 - na przełomie złego i dobrego wieku

Jedziemy autobusem. I to bardzo mocno turystycznym. To nie żaden wielopokładowy i wiekowy rupieć, popularny wśród rodzimych organizatorów turystyki, sprowadzony za dwa grosze z Niemiec gdzie osiągnął już zaszczytny status złomu, do którego zaś kierowca, z racji wieku sprzętu i swojego, winien zwracać się na „Pan” czy też na „Pani". Ani też nie super wypasiona, nowa i błyszcząca, pełna niepotrzebnej nam elektroniki, klimatyzowana Scania w wersji Century z działającą jak lodówka klimą. Tak brzmi wersja oficjalna, której się trzymamy i puszczamy w obieg autokaru z każdym razem, gdy pojawia się komentarz, zwykle bardziej, czasem nieco mniej złośliwy. Albo równie sympatyczny uśmiech. Przemieszczamy się legendą polskiej myśli motoryzacyjnej – autobusem turystycznym swojskiej marki Jelcz z Laskowic w wersji ze schyłkowych lat osiemdziesiątych. Autobus oficjalnie zdążył już przejechać dwa miliony kilometrów, zatem panie i panowie : oto niezniszczalny Jelcz PR 110, nazywany też „peerą”, często z przymiotnikiem „stara”. Powiewają w każdym oknie nieśmiertelne firaneczki o kolorze rzadkiej kupy, zaś z jedynych (na dwadzieścia) dwóch głośników, które jeszcze jako tako zipią, sączy się dyskretnie podróżniczy temat Vangelisa. Za klimatyzator robią tu gazety przywiezione jeszcze z Polski: kilkanaście z nich pracuje, oferując chłodny powiew, łyk powietrza i namiastkę odpoczynku od beztlenowego niemal żaru. System ten wzmacniają dodatkowo chyba już kultowe, składające się do środka, drzwi harmonijkowe: za nic nie chcą się do końca zamknąć w czasie jazdy, dając nam zefirek pod stopami i w spocone plecy. Przepis na gwarantowane przeziębienie. Słońce na bezchmurnym niebie pali nieprawdopodobnie, jednak ma to swoje dobre strony. Bo gdy pada, pod oknami autokaru nie da się wysiedzieć: wysłużone gumy w oknach dawno już sparciały więc turysta, który nieopatrznie wybrał sobie niefartowne miejsce by podziwiać krajobrazy („Ja chcę tutaj usiąść! Przepraszam !!! Dziękuję !”) po upływie kilku minut jest kompletnie mokry. Na wewnętrznych nie jest zresztą lepiej. Kiedy trafi się gorąca i deszczowa pora, w naszym Jelczu zaczynają się dramaty: woda wlewa się do środka przez nieszczelne okna, błyskawicznie podtapiając miłośników Kresów Wschodnich i widoków za oknami. Ci zaś, mokrzy i wkurzeni krzyczą przez dwadzieścia rzędów siedzeń do kierowcy :

- Panie, leje się do środka !!!!

- Okna zamknąć ! – woła pan kierowca

- Mnie się leje ! – piszczy pani ze środkowych rzędów.

- Okna pozamykać, mówię, to nie będzie mokro ! – brzmi następny komunikat znad ogromnej kierownicy.

Ręce pasażerów teraz grzecznie powędrują do okienek, zamykając je z trzaśnięciem. Minie parę chwil i wszystkie szyby są zaparowane, wewnątrz rozpoczyna się wilgotne piekło : teraz mokrzy są już wszyscy, ci spod okna i ci, co od przejścia, jedni od płynącej z zewnątrz wody, drudzy zaś od potu i powietrza. Z tylnych rzędów z desperacją ktoś się drze przez cały autobus :

- Panie, zaraz się uduszę! Włącz pan jakiś nawiew bo wyssało nam powietrze!

- Okna pootwierać ! – ryczy pan kierowca

- …

***

Od pewnego czasu jestem przewodnikiem, opiekunką i pilotem turystycznym w jednym. Na wyprawy, organizowane przez fundację IgrekZet z Warszawy, która zatrudniła mnie do tej niejednokrotnie wrednej i niewdzięcznej pracy (licząc raczej nie na moją wiedzę, erudycję ani doświadczenie a na twardy tyłek i zdolności wychodzenia cało z sytuacji kryzysowych, których tutaj nigdy nie brakuje), zapisują się dziesiątki ludzi z całej Polski i nie tylko z Polski. Bo to jedna z pierwszych takich inicjatyw po upadku Związku Radzieckiego: odkrywanie po niemalże sześćdziesięciu latach ziem przepadłych bezpowrotnie w Jałcie, gdzie niejednokrotnie od dnia zakończenia drugiej wojny nie stanęła nigdy później żadna polska noga. Piszę więc programy a jesienią oraz wczesną wiosną je objeżdżam, docierając w miejsca, które przez dziesięciolecia nauczono myśleć i rozumieć tylko i wyłącznie cyrylicą po to, aby latem pokazywać je turystom zbudowanym z sentymentu i tęsknoty. Jest połowa lat dziewięćdziesiątych a więc czas największej partyzantki i improwizacji w polskiej turystyce. Nigdy nie narzekam na niedosyt organizacyjnych wpadek, jak ten podstawiony na ostatnią chwilę legendarny kanciak - Jelcz PR 110. Żaden z przewoźników nie odważył się wynająć czegoś z wyższej półki na te nasze wschodnie drogi, został więc na placu tylko jeden śmiałek, który dysponował Jelczem oraz - jeszcze starszym, jeszcze toporniejszym i zużytym - Autosanem. Wybór padł na Jelcza. Ma on wprawdzie już miliony kilometrów za plecami, niewygodne jak drewniane ławki miejsca do siedzenia, które trudno nazwać fotelami oraz wkurzającą skłonność do awarii w najmniej odpowiedniej chwili; zdaje się być jednak niezniszczalny. Brzydki i toporny, jakby żywcem przeniesiony z czasów stanu wojennego, doskonale radzi sobie jednak z ukraińską siecią dróg i dróżek, które zwykle leżą nieremontowane od wczesnego Andropowa, może nawet i Breżniewa.

I bywają czasem straszne … Dziury, dziury a dla mocnych wrażeń, dla odmiany - dziury. Większość dróg to jedna wielka dziura, zakamuflowana i ukryta przed ciekawskim wzrokiem przez zużyty asfalt. Dziury są dosłownie wszędzie – czy to jest krajowa, czy lokalna czy też międzynarodowa – imię jej brzmi: dziura. Są niegroźne, są też i śmiertelne. W te ostatnie, zwłaszcza na prowincji, wtyka się cokolwiek, co wystaje i ostrzega innych : raz samotny patyk, gałąź z liśćmi, miotłę, czasem nawet stertę gruzu … Po dwóch latach pracy uważałem, że widziałem tutaj absolutnie wszystko i że nie zaskoczy mnie już żaden pomysłowy „znak drogowy” ani nic innego. Byłem zatem głupi jak but z lewej nogi – tylko ktoś, kto ledwie liznął doświadczenia na szeroko pojmowanym wschodzie, może uznać, że już nic go tutaj nie zaskoczy. Raz spotkałem na swej drodze wielką, dwumetrową wyrwę, którą jakiś pomysłowy szofer postanowił zabezpieczyć tym, co aktualnie miał pod ręką. W środku dziury, na badylu, powiewały sobie smętnie wielkie, czarne, mocno już znoszone i nieświeże stringi. Trzeba przyznać, że robiły tam robotę – zwalniał absolutnie każdy, chcąc zobaczyć to kuriozum i tym samym w porę mógł ominąć wielką dziurę. Innym razem minął mnie drewniany autobus gdzieś na wiejskiej drodze. Zbudowany na podwoziu czegoś, może ciężarówki, może czołgu, miał równiutko i fachowo zbitą z desek karoserię - całość wyglądała dość solidnie, w środku zaś podróżowali - pewnie na drewnianych ławkach - jacyś ludzie. Zresztą takie samoróbki były wtedy dość powszechne - człowiek szybko się oswajał z widokami kabin wołg, do których ktoś przyspawał tylną część transita albo mini ciężarówek poskładanych z łady, później czegoś w środku a na końcu paki od polskiego poloneza. W każdym razie od tych majtek dumnie dyndających na zachodnim wietrze nad wetkniętym w dziurę w drodze kijem, nigdy więcej nie twierdziłem, że już zobaczyłem wszystko.

Były także inne niespodzianki. Czasem droga nagle i znienacka się kończyła. Jedziesz po asfalcie, eleganckim i zadbanym, ciesząc się niewielką liczbą zaliczonych do tej pory dziur, których większości, zwłaszcza tych niewielkich, absolutnie nie da się uniknąć – wyskakują tuż przed tobą nie pozostawiając pola do manewru i już wiesz, że w ciągu paru sekund będzie głośne „bum” a świat się z lekka zakołysze. Znaków ani drogowskazów nie ma wcale bo je ponoć wyniesiono na lokalne złomowiska aby dostać parę groszy, nawigacja póki co raczkuje, mapa zaś wskazuje ci, że przez kolejnych dziewięćdziesiąt kilometrów nic się nie powinno tutaj zdarzyć niespodziewanego. A tu nagle niespodzianka. Asfalt kończy się bez uprzedzenia i lądujesz w czarnej lub brązowej, czasem też pylistej brei, klnąc na cały głos, kichając, kaszląc i zastanawiając się, czy uda ci się z tego wybrnąć. Jeśli tak – niedługo czeka cię kolejna niespodzianka. Kilkadziesiąt metrów dalej wraca asfalt. Czasem jest z dziurami, czasem nawet bez.

Takie nagłe przerwy spotykałem w wielu miejscach w Ukrainie. Tajna droga? Brak funduszy? Ktoś połasił się na asfalt? Tylko po co? Rzecz wyjaśnił mi dopiero Aleks, mój towarzysz drogi po upadłych republikach Związku Sowieckiego, nieskończone źródło żartów, powiedzonek i chodząca wikipedia czasów słusznie już minionych (tak przynajmniej wtedy mi się wydawało) .

Otóż homo sovieticus miał ograniczony zakres poruszania się po własnym kraju, już nie wspominając nawet o obywatelu obcym, a więc potencjalnym i prawdopodobnym szpionie. Komunikacyjne szlaki państwa sowieckiego należało pokonywać w ściśle określonym szyku i w poszanowaniu obowiązujących zasad, wszystko zaś musiało być odnotowane, przekazane do centrali, po czym zarchiwizowane. Przemieszczanie się z obłaści do obłaści (województwa) było zaś podróżą na poważnie, należało zatem jej dokonać szlakiem wytyczonym oraz zatwierdzonym przez do tego celu powołane władze. Na granicach tych województw stał zazwyczaj szlaban i milicjant. Szlaban, w dzień najczęściej podniesiony (lecz nie zawsze), nocą był spuszczony i zamknięty. Miał uniemożliwić przemieszczanie się po Związku elementów wrogich i niepewnych zaś milicjant – po sprawdzeniu dokumentów podróżnika oraz upewnieniu się, co do intencji – szlaban ów podnosił. Albo nie i wszczynał alarm. Często też bywało tak, że funkcjonariusz, zainkasowawszy wcześniej godną wziatkę, szedł na długie siku w krzaki zaś radziecki obywatel osobiście szarpał się z żelastwem, które stało mu na drodze. Jeśli zdążył podnieść szlaban przed powrotem milicjanta – jechał dalej, jeśli nie, znaczyło to, że straszny z niego frajer. Wziatka naturalnie wtedy przepadała.

Znikający nagle i pojawiający się za kilkadziesiąt metrów asfalt był więc czymś co pozostało po minionym życiu i systemie. Tutaj się kończyła obłaść, tu – na stałe – był zamontowany szlaban z milicjantem. Tutaj zaczynała się niczyja ziemia, której koniec widać było kilkadziesiąt metrów dalej, w położonym po sąsiedzku województwie. Tam też stał czerwono – biały szlaban z nieodłącznym milicjantem. Pomysł prosty czy wręcz prymitywny, lecz – jak opowiadał Aleks – ponoć sprawdzał się dokładnie tak, jak chciała tego władza.

Na tych drogach nie ma dziś szlabanów ani ostrzegawczych znaków. Często jednak nadal nie ma też asfaltu. Nikt przejazdu wprawdzie nie zabrania, nikt nie myśli jednak aby go ułatwiać. Smutny lecz wymowny symbol tego, ile rzeczy nie uległo zmianom mimo już trzydziestu lat niepodległości. Dziury i zerwany asfalt są nie tylko na publicznych drogach – są też, przede wszystkim u starszego pokolenia, w głowach. Ile czasu trzeba aby je zasypać? Kilkadziesiąt metrów wyrwy w drodze. Puste serca, puste głowy, dusze wypełnione jakimś dziwnym żalem. Przez trzydzieści lat nie wypełniona niczym dziura po Imperium.

***

Wciąż jedziemy Jelczem, coraz głębiej w Ukrainę. Żar bije przez okna, ludzie śpią lub myślą lub bezmyślnie patrzą za horyzont. Nadal w tle Vangelis i Wyprawa do Bram Raju. Tylko czy na pewno? Wołyń wita nas rozległym krajobrazem pól, przetkanym tu i ówdzie świecącymi w słońcu cebulami prawosławnych cerkwi. Po dziesiątkach lat ateizacji, życie religijne wraca tu w imponującym tempie. Trwają wprawdzie spory wszystkich ze wszystkimi, katolików, prawosławnych, grekokatolików, czasem nawet prawosławnych spod jednego patriarchatu z tymi spod drugiego, jednak nie da się zaprzeczyć, że na te tereny wrócił duch religijnego uniesienia. Widać to szczególnie w miejscach, gdzie dotychczas sterczał Lenin, teraz na potęgę zaś buduje się figury świętych. Każda z figur ozdobiona jest przynajmniej wstążką w barwach niepodległej Ukrainy, wielu zaś dodaje majestatu narodowa flaga, raz z tryzubem, innym razem bez tryzuba, który niemal wszyscy polscy zwiedzający Ukrainę zwą widłami ku wściekłości Ukraińców. Te tryzuby i te flagi, ale także wstążki, wszelkiej maści bibeloty i ręczniki, biją w oczy w każdej wsi, miasteczku czy posiołku. Nawet nazwy i napisy na urzędach są niebiesko – żółte. Mówiąc „Wołyń” myślisz o zielonych polach, „Lwów” – o renesansie i secesji, malowanych kolorami. Chocim czy Kamieniec to czerwone cegły niezdobytych fortec. Gdy otwierasz jednak oczy, wszystko jest niebiesko – żółte. Swoją młodą niezależność Ukraina demonstruje kolorami, podtykając je swym gościom niemal pod sam czubek nosa. Mnie to nie przeszkadza, wielu jednak razi. Odpowiadam, że tak samo było w II Rzeczypospolitej, w osiemnastym, dziewiętnastym czy dwudziestym roku kiedy wszyscy wywieszali flagi i proporce aby uczcić odzyskaną niepodległość. Czasem ten argument trafia celu, czas zaś zupełnie chybi.

Przy kolejnym, usypanym w kształt trójkąta kopcu, otoczonym ogrodzeniem lub przynajmniej drutem, starszy pan siedzący w końcu autobusu przychodzi z pytaniem. Jest akurat przerwa i turyści się rozleźli po miasteczku poszukując wódki i jedzenia. Zaś z kopczyka, jakich setki albo i tysiące można spotkać na Zachodniej Ukrainie, świeci na nas dumnie wielki, złoty tryzub. Maszt na szczycie kopca jest niebiesko-żółty, lekko falujący z letnim wiatrem; to największa ukraińska flaga, jaką dane było mi oglądać.

- Panie, co to za pagórki ? Chyba szósty dzisiaj …

Patrzę na starszego pana i zupełnie nie wiem, co powiedzieć. Jeśli pan pochodzi z dawnych Kresów Wschodnich, zagotuje się na amen. Jeśli nie pochodzi – pewnie tego nie zrozumie. Jak to bowiem wytłumaczyć, że te kopce to swoisty hołd dla ludzi, którym Polska nigdy hołdu nie oddała i nie odda. Że te kopce rosną w całej Ukrainie, sławiąc bojców UPA i ich dokonania. Tutaj, na Wołyniu, ma to wyjątkowo ironiczną i złowrogą konotację.

- No to co to jest za górka ? – starszy pan jest dociekliwy. Raptem ktoś wypala gdzieś zza moich pleców:

- Kurhan bandytiw!

Pan nie reaguje, wzrusza tylko ramionami i odchodzi w stronę lasku na wyczekiwane już od paru godzin siku. Wcześniej spyta gdzie tu można kupić dobrą wódkę.

Raczej nie urodził się na dawnych Kresach.

* * *

Późna wiosna ’99 na niebiesko-żółtej Ukrainie kładzie się niepokojącym cieniem. Wcześniej było biednie, teraz zaś niczego nie ma. Nie ma bułek w sklepach, nie ma piwa w barach ani ciepłej wody w rurach. Stacje benzynowe, których jest tu jeszcze bardzo mało, zawiesiły tak na dobrą sprawę swą działalność – każda z nich wywiesza kartkę, która woła woła wniebogłosy, że paliwa nie ma i nikt nie wie kiedy będzie. Jak to nie ma ? Ano - nie ma. Żyźn takaja.  Nikt dokładnie nie wie, o co chodzi, my tłuczemy się zaś na oparach od granicy z Polską i wygląda na to, że im głębiej w Ukrainę, tym jest coraz gorzej. Co się dzieje, wyczerpały się zapasy, pękła rura z Rosji ? Znikli nawet nasi nieodłączni towarzysze – wiecznie głodni i spragnieni milicjanci. Ruch na drogach zamarł niemal całkowicie, nie ma zatem kogo łupić. Nie ma jednak też od kogo złowić choćby strzępka informacji, nawet cienia plotki. Wojna ? Klęska żywiołowa ? Zamach stanu ?

Odpowiedzią są Podhorce. Wreszcie albo też dopiero one. Dawny, dumny dom Rzewuskich i niedawny całkiem szpital psychiatryczny. Dziś ruina. Smętna i przygnębiająca ale nadal pełna piękna. A nasz nowy kumpel, Mały Wowka, ma dopiero dziewięć lat z kawałkiem, ale zna już odpowiedzi na dręczące nas pytania . Wowka bowiem wie bez mała wszystko – wie, dlaczego nie ma życia na Saturnie,  kto wymyślił kombajn i dlaczego Batman nigdy się nie zjawi w Ukrainie.

- Wowka, a ty nie wiesz czemu stacje benzynowe nie pracują ?

Dzieciak patrzy na niebiesko-żółto; w jego oczach widać błękit nieba i rosnący wokół po horyzont rzepak. Oczywiście wie bo przecież mówił, że wie wszystko.

- Bat’ko kazal, szo solaru mafia wziała i prodała … Kak nazywajets’a wasz awtobus ?

- Mafia wzięła i sprzedała ?

- Bat’ ko kazal, szo prodała w Jugoslawiu. Kak nazywajets’a wasz awtobus ?

Tę historię usłyszymy jeszcze w drodze parokrotnie. Jednak mówiąc, że to „mafia wzięła i sprzedała”, każdy ma na myśli coś innego – od  bandziorów i reketu ze złotymi łańcuchami po przedstawicieli władz z pierwszego, paradnego garnituru czasem zaś po prostu przedsiębiorczych milicjantów. Te pojęcia często tutaj się mieszają. Jak naprawdę było, nigdy się nie dowiedziałem jednak wtedy cały Zachód Ukrainy, w swej mądrości wiedział, że to właśnie mafia opróżniła baki i zbiorniki stąd aż do Kijowa, może nawet dalej - i sprzedała co się dało sprzedać do rozpadającej się na naszych oczach Jugosławii. Chwilę później Zjednoczone Siły wymusiły nalotami ostateczny koniec tej straszliwej wojny, jednak jeszcze wtedy nic nie było tak naprawdę rozstrzygnięte. Ukraina, ta ludowa, prosta i zwyczajna, ta rozsiana po wsiach i miasteczkach, nie wiedziała jednak, co to geopolityka. Znane były jednak fakty: w Jugosławii walczą wszyscy ze wszystkim a nad nimi lata NATO zaś na Ukrainie nie ma gdzie i czego zatankować. Powiązano fakty w jedno. Ojciec Wowki, pasający cztery rachityczne kozy jakieś dwieście metrów od nas, święcie wierzył, że tak właśnie potoczyły się wypadki: mafia wykonała przelew do walczącej z samą sobą Jugosławii. W tamtą stronę przelew poszedł kolumnami cystern zaś z powrotem - bankowymi kanałami, dostępnymi dla wybranych.

A tymczasem Wowa wciąż nie daje za wygraną :

- Kak nazywajets’a wasz awtobus ?

- Jelcz. Zapytaj ojca czy przypadkiem nie ma ....

Wowa jednak już nie słuchał. Jego oczy wyglądały jak pięciozłotówki.

- KAK nazywajets’a  ??? Jelcyn ? !!!

- Wowa, spytaj ojca …

Wowki jednak z nami już nie było. Biegł przez pole w stronę ojca, który szarpał się z kozami , krzycząc wniebogłosy:

- Bat’ku ! Bat’ku ! A Polaki do nas na Jelcynie pryjechali !!!!

Uratował nas dopiero pod Krzemieńcem mój przyjaciel - niezawodny Aleks, do którego dowlekliśmy się „Jelcynem” chyba tylko siłą woli własnej i rupiecia. Uruchomił jakieś swoje znajomości i do baku autokaru popłynęły wreszcie upragnione litry. Jaką wartość miała ta solara ani jakie pochodzenie – nie pytałem. Opalizowała delikatnie to żółtawo, to niebiesko jak to ropa, dając nam otuchę na kolejne kilometry, Tych mieliśmy jeszcze w planach prawie trzy tysiące.

/CDN/


Interesuje mnie Wschód. Od Mińska aż po Władywostok, od Lwowa po Jangi - Jul i Dżalalabad. Lubię być tam, gdzie niewygodnie, gdzie nic nie jest oczywiste i gdzie czasami da się jeszcze spotkać białą plamę ...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka