zbigniewkobylanski zbigniewkobylanski
283
BLOG

Mój paryski Wałbrzych

zbigniewkobylanski zbigniewkobylanski Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Zbigniew Kobylański


                                                                                      Mój paryski Wałbrzych
                                           

                                              Tekst napisany z okazji 50 – lecia  Biura Wystaw Artystycznych w Wałbrzychu.
 
     Myślę, że nie weźmiecie mi tego za złe, iż w swoich wspomnieniach o mojej pracy w Biurze Wystaw Artystycznych w Wałbrzychu powstrzymam się od dat i liczb, ponieważ pamięć już nie ta, a poza tym jestem pewny, że inni zrobią to dokładniej, bardziej rzeczowo i lepiej. Ja natomiast chcę podzielić się z Wami wspomnieniami, które działy się trochę niby obok działalności wystawienniczej, lecz mimo wszystko ściśle z nią powiązanymi.
     Nie wiem czy byłem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, lecz myślę, że we właściwym czasie – oczywiście dla mnie. Objąłem kierownictwo BWA gdzieś na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku – o Boże, „w ubiegłym wieku”– brzmi to tak antycznie i poważnie, zupełnie jakbym wspominał czasy Michała Anioła. (Wyraz „o Boże” użyłem celowo, ale o tym później).
     Po tragicznej śmierci ówczesnego kierownika Biura Wystaw Artystycznych i mojego przyjaciela, Wojtka Grochowskiego, zaproponowano to stanowisko mnie, co było dość naturalne,  ponieważ już wcześniej współpracowaliśmy ze sobą, a moją pierwszą wystawę podyplomową urządziłem właśnie w BWA w Wałbrzychu na Wojtka zaproszenie. Dlaczego napisałem, że objąłem stanowisko kierownika BWA w odpowiednim czasie przede wszystkim dla mnie – wprawdzie byłem już wówczas dość podstarzałym młodzieńcem, lecz jeszcze pełnym naiwnej wiary, że nikt przecież nie może żyć bez sztuki i że  wszyscy odbierają ją tak jak ja. Byłem pełen pomysłów, chęci zarażania ludzi miłością do niej (tych którzy nią zarażeni jeszcze nie byli), a i czas był sprzyjający, pomimo wszelkich przeciwności, których nie chcę nazywać po imieniu, aby nie burzyć pięknych wspomnień.
     Czy nie zauważyliście, że we wspomnieniach (myślę oczywiście o młodzieży mniej więcej w moim wieku) zawsze świeci słońce? – więc ja tamte czasy tak wspominam, widzę je w słońcu. Wałbrzych pełen kawiarni, Klub Międzynarodowej Prasy i Książki  na pl. Grunwaldzkim, gdzie można było liznąć trochę zachodniego luksusu – niestety, tylko w zagranicznych pismach – na ulicach pełno młodzieży do tego stopnia, że na pl. Grunwaldzkim trudno się było przecisnąć, a ulicą Sienkiewicza płynęły wiecznie tłumy;  jak to się działo, że w sklepie nie można było dostać głupich skarpetek (naprawdę!), a młodzież na ulicach Wałbrzycha wyglądała, jakby dopiero co wróciła z Paryża? 
     Miasto ostatnio wypiękniało, lecz ulica... hmm... – moja żona w swoim wierszu „Moje miasto” ze smutkiem wspomina:

Gdzie ci chłopcy się podziali?
Jakie wiatry, burze, losy…
Gdzie przepadli ci wspaniali
Adonisy, donżuany…
Gdzie dziewczyny zakochane?
(...)
Księżyc tańczy rozbawiony
w bzach, konwaliach-adoracjach,
kasztanowo-fioletowo…
W łąkach-sukniach tańczy wiatr.
    
     W łąkach-sukniach tańczył wiatr … – no, ale zdaje się, że o czym innym miałem pisać. Złożyło się tak szczęśliwie, że wśród nas było wówczas trochę więcej zapaleńców różnych profesji, lecz rozumiejących się, bo podobnie myślących. Trzeba wspomnieć: Stasia i Marię Olszamowskich (dzisiaj Maria Bor) i ich artystowskie mieszkanie obok Teatru Lalki i Aktora, pisarza Włodka Piotrowskiego i jego żonę poetkę Jadzię Winnicką, kilku architektów, grono aktorów z Teatru Dramatycznego i Teatru Lalki i Aktora, Basię Muchę-Brodzińską, Olka Fleischera, Leszka Gadzinę, Jerzego Tumidalskiego no i Andrzeja Szelesa, którego karykatury znanych wałbrzyskich osobistości ukazywały się często w Trybunie Wałbrzyskiej. Trzeba przypomnieć wspaniałe malarki – zupełnie z innych czasów i innego świata – siostry Ewę i Stenię Dworskie, z którymi kilka lat później „buszowaliśmy” po londyńskich muzeach, a które mieszkały wówczas w pobliżu Galerii Tate, w której znajduje się wspaniały zbiór obrazów mojego ulubionego malarza Williama Turnera. Aby pozostać jeszcze przez chwilę w „wielkim świecie” wspomnę, że bez trudu odnalazłem w Londynie pracownię Feliksa Topolskiego, który raz w tygodniu przyjmował w niej gości z całego świata. Myślę, że warto tu również w kilku słowach przybliżyć tego artystę, bo to postać niezwykła. Feliks Topolski studiował w latach 1927- 1932 w warszawskiej ASP, w 1935 wyjechał do Wielkiej Brytanii i został tam aż do śmierci w roku 1989. Dzięki swojej osobowości i talentowi szybko stał się artystą znanym. Ilustrował książki Bernarda Shawa (na życzenie samego autora), portretował rodzinę królewską i angielską arystokrację, a w pałacu Backingham wiszą dwa jego obrazy (30 m długości), przedstawiające koronację Elżbiety II. Wydawał rysunkową „Kronikę Topolskiego”, której kilka egzemplarzy dostałem w prezencie. Mam również jego autograf na książce Antoniego Słonimskiego „Popiół i wiatr” z jego ilustracjami. Ostatnim dziełem Feliksa Topolskiego (niedokończonym) jest malowidło w formie labiryntu o łącznej długości 200 m i wysokości 6 m , które malował przez 15 lat. Pokazał mi je, wysyłając ze mną swojego asystenta do dawnej pracowni, w której się ono znajduje (obie pracownie – stara i nowa – znajdują się pomiędzy przęsłami jednego z mostów w centrum Londynu). Moją wizytę u Feliksa Topolskiego zrelacjonował później w Trybunie Wałbrzyskiej redaktor Jarosław Haak.
     Wróćmy jednak na nasze podwórko i nasze salony. To jaki mieliśmy zapał, co robiliśmy, o czym dyskutowaliśmy, jakie mieliśmy ambicje i marzenia, nie tak bardzo były odległe (jeśli w ogóle) od „wielkiego świata”. Unosił się jeszcze w Wałbrzychu duch działalności tych, którzy niedawno opuścili Wałbrzych: wspomnę Andrzeja Stojowskiego – pisarza współpracującego z Trybuną Wałbrzyską, który przeniósł się do Warszawy, Więckowskiego, który wyjechał właśnie do Francji i Kazimierza Głaza, który przeniósł się do Wrocławia i tam jakiś czas działał, a jego cerkiewki na IV Międzynarodowym Biennale Paryskim zwróciły uwagę Marka Chagalla, który ufundował nagrodę umożliwiającą mu wyjazd na południe Francji do Vence, gdzie poznał Witolda Gombrowicza. Znajomość tę Głaz opisał ciekawie w książce: „Gombrowicz w Vence i inne opowiadania”.
     Moje wspomnienia wałbrzyskie,  nie będą tak zupełnie oddalone od Paryża czy Rzymu – niestety tylko duchowo – ale teraz koniecznie muszę przypomnieć postać Jarosława Haaka, redaktora Trybuny Wałbrzyskiej o niespotykanej już prawie dzisiaj kulturze osobistej, prawości , wielkiego orędownika kultury w naszym mieście i przyjaciela naszej galerii. Nie pozostawił żadnej wystawy (i innych przedsięwzięć kulturalnych) bez recenzji w Trybunie, chyba – może przez delikatność i dobroć serca – moim zdaniem, nazbyt życzliwych. Chociaż, gdy sobie przypomnę, nie było wcale tak źle; częste spotkania podczas których wymyśliliśmy „Obraz Miesiąca”– bardzo ciekawy pomysł: obraz stał na sztaludze przez miesiąc w KMPiK (na pierwszy ogień poszła moja praca), a po miesiącu następowało spotkanie z widzami i dyskusja.
     Przybyłem do Wałbrzycha (właściwie do Szczawna-Zdroju, gdzie już wcześniej mieszkałem) w 1969 roku, w trzy lata po powstaniu w naszym mieście Biura Wystaw Artystycznych. Jeszcze tego samego roku Biuro Wystaw Artystycznych w Opolu zorganizowało (ale inicjatywa wyszła z naszej strony) nam wystawę, już jako środowisku wałbrzyskiemu. W katalogu do naszej wystawy redaktor Jarosław Haak napisał: „Istotną cenzurą w dziejach Wałbrzycha plastycznego było powstanie w roku 1966 delegatury Biura wystaw Artystycznych. Ten zdawałoby się – czysto administracyjny fakt miał rozliczne – dziś już nie ulega kwestii – zgoła dobroczynne następstwa dla życia artystycznego w Wałbrzychu. (…) Salon wystawowy stał się ośrodkiem, wokół którego poczęła się koncentrować działalność wcale licznej grupy malarzy, grafików i rzeźbiarzy, a równocześnie platformą, na której – jeszcze nie zawsze z najlepszym skutkiem – próbują spotkać się i zawrzeć przymierze artyści i reprezentanci rozmaitych środowisk społecznych.”
     W wystawie tej udział wzięli: Wojciech Chrobak, Aleksander Fleischer, Zbigniew Kobylański, Kazimierz Starościak i Andrzej Szeles. W innym miejscu wstępu do katalogu tej wystawy Jarosław Haak pisze: „(...) Innymi słowy mówiąc: jest to twórczość otwarta, chłonna i w sposób młodzieńczy odważna, zdolna do akceptacji najnowszych poszukiwań formalnych i w tym sensie nowoczesna, ale zarazem pełna szacunku do tradycji”.
     Niedługo później dołączyli do naszej grupy: Zosia Rzewuska, Geniu Kiszczak i Paweł Trybalski. Żyliśmy w tym samym świecie (przynajmniej część z nas), bo czytaliśmy te same książki, zachwycali tą samą poezją, muzyką i oglądali te same filmy. Camus, Mauriac, Giraudoux, Saganka, Picasso, Bernard Buffet, Fellini, Visconti, Godard, Jean Cocteau i wiele innych nazwisk przewijało się w naszych rozmowach nieustannie.  Tu wtrącę moje bardziej osobiste wspomnienia. Wydawało mi się wówczas, że nie można mieszkać w innym miejscu, niż tylko w Paryżu lub południu Francji, jeśli się chce uprawiać sztukę. Niemożność podróżowania potęgowała potrzebę zobaczenia tego „raju” z bliska. Starałem się więc stworzyć sobie w Wałbrzychu – choćby tylko w wyobraźni – swój Paryż. Były więc i Pola Elizejskie, i zaułki Montmartru ze słynnymi schodami, i Lasek Buloński. Takie podejście ułatwiało mi życie w tej siermiężnej, ówczesnej rzeczywistości, która nas otaczała. Jedynym balsamem na te tęsknoty były książki, kupowane spod lady (tak) i ciekawi ludzie, którymi się otoczyłem, a których nie spotkałbym chyba nawet w Paryżu. BWA było  wówczas, dla pewnej grupy artystów, punktem zbornym skąd po często burzliwych dyskusjach wyruszaliśmy „w Polskę”, starając się „słodko żyć”, naśladując troszeczkę bohaterów filmu Felliniego. Dzisiaj Wałbrzych jest Wałbrzychem i czuję się w nim dobrze, jak w starej kapocie – może potrzebującej jeszcze kilku cer, ale która nie musi już udawać pelisy, bo i ja jestem już inny.
     Nie przypominam sobie kto i kiedy wymyślił „Ogólnopolski Konkurs Malarski i Poetycki o Złotą Lampkę Górniczą”, który był dość ważną imprezą kulturalną w naszym mieście. Oczywiście konkursem malarskim zajmowało się nasze BWA. Wiedziałem, że aby podnieść rangę i poziom konkursu,  ważniejsze jest od poziomu prac (niestety), kto zasiada w jury i kto, i gdzie będzie o nim pisać. Raz do tego celu wykorzystałem osobę prof. Eugeniusza Gepperta, którego byłem studentem, innym razem – poprzez znajomość z Andrzejem Stojowskim – zaprosiłem do jury Monikę Małkowską z Warszawy – dzisiaj znaną dziennikarkę i krytyka sztuki.
     Urządzaliśmy również w BWA pokazy filmów i odczyty o sztuce, przygotowujące młodzież do konkursów wojewódzkich i ogólnopolskich. 
     Warto również wspomnieć o cenzurze – trochę uciążliwym kolorycie tamtych czasów. Napisałem „kolorycie”, bo z perspektywy tylu lat, uciążliwość i ograniczenie osób (ograniczenie – myślę, że tylko na prowincji) w niej zasiadających troszeczkę złagodniała. Pamiętam, gdy przyniosłem materiały do druku, a w nich znalazła się rycina z XIX wieku  przedstawiająca wieżę wyciągową, cenzor wzbraniał się dać parafki zezwalającej na druk tłumacząc mi, że to punk strategiczny. Mój argument, że na dole w kiosku kupię dziesięć pocztówek ze współczesnym zdjęciem tychże wież wyciągowych, nie przekonał pana cenzora. Innym razem panie cenzorki nie chciały dać zezwolenia na pokazanie jakiegoś obrazu. Muszę tu wyjaśnić, że przed otwarciem wystawy każdorazowo trzeba było zgłosić ją w cenzurze. W czasie dyskusji z cenzorkami o wystawie jedna z pań stwierdziła, że one znają się na malarstwie, bo pracują tu już pól roku (obie panie to byłe nauczycielki języka polskiego). Przyznałem się nieopatrznie, że od dziecka interesuję się sztuką, sześć lat ją studiowałem i sam się nią param, a mimo to nie odważyłbym się stwierdzić, że się na niej znam, To stwierdzenie pogrążyło mnie tylko w oczach obu pań: popatrzyły na mnie z politowaniem i na tym rozmowa się zakończyła.
     Właśnie myśląc o tym panu cenzorze i obu paniach cenzorkach użyłem – na początku moich wspomnień – określenia „o Boże”, które nie przeszłoby wówczas  przez naszą cenzurę w żadnym tekście. Aby zakończyć moje wspomnienia w duchu podobnym do ostatniego zdania, powiem:  więcej grzechów nie pamiętam. I myślę, że w swojej wyrozumiałości i tolerancji nie ocenzurujecie, i wybaczycie mi te słowa.      
 





   

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura