Przez Francję przetacza się wciąż głośna afera, której bohaterem i przede wszystkim ofiarą jest rzecznik prasowy prezydenta David Martinon. Choć jest ona związana TYLKO z wyborami lokalnymi w podparyskim mieście Neuilly sur Seine, stała się ona dramatem (i melodramatem) na skalę całego kraju, bo wiadomo – rzecznik to zaufany człowiek prezydenta, Neuilly było przez długie lata miastem Sarkozyego, w całą historię zamieszany był w dodatku syn prezydenta Jean, a całość jest również odzwierciedleniem sporych kłopotów jego zwolenników przed marcowymi wyborami do samorządów lokalnych.
W skrócie było to tak: David Martinon był od wielu miesięcy pupilkiem prezydenta. Nicolas Sarkozy zrobił z niego swojego rzecznika prasowego, a więc człowieka mówiącego w jego imieniu. Przy okazji uczynił też z niego gwiazdę mediów.
Prezydent chciał dalej zdalnie sterować jego karierą i wysłał go jako kandydata na mera w wyborach do samorządu lokalnego w Neuilly sur Seine, czyli w mieście prawie w 100 procentach prawicowym, najbogatszym przedmieściu Paryża, w którym Partia Socjalistyczna jest niemal elementem fokloru, w którym Sarkozy był przez wiele lat merem i z którego wystartował na podbój Francji. Inaczej mówiąc Sarkozy namaścił Martinona jako swojego następcę.
I okazało się, że w tym mieście par excellence sarkozystycznym pupilek prezydenta nie spodobał się. Mieszkańcy nie polubili go, bo był – jak mówi się we Francji – spadochroniarzem, czyli człowiekiem zrzuconym z zewnątrz, by wygrać wybory w nie swoim okręgu. Nie podobała im się jego osobowość, bo jest dość sztywny, nie umie rozmawiać ze zwykłymi ludźmi, mówiono, że wygląda i zachowuje się jak szkolny prymus. A poza tym w Neuilly był już od dawna prawicowy kandydat, człowiek z tego miasta, lubiany przez jego mieszkańców. Był on jednak prawicowym dysydentem, nie popieranym przez prezydenta.
Martinon prowadził jednak dalej kampanię, a aktywnie pomagał mu w tym Jean Sarkozy, 21-letni syn prezydenta. Świadczyło to o tym, że szef państwa dalej popiera swojego rzecznika.
Jednak parę dni temu ktoś (dotąd nie wiadomo kto) zamówił i dyskretnie przekazał mediom sondaż, z którego wynikło, że Martinon prawdopodobnie będzie drugi w wyborach za tym prawicowym dysydentem. Dla prezydenta było nie do pomyślenia, by jego człowiek przegrał w jego mieście.
W sobotę odbyła się publiczna egzekucja. Syn prezydenta i dwie inne osoby startujące dotychczas do rady miejskiej z tej samej listy, powiedzieli na ulicach Neuilly, że nie chcą już Martinona i że nie będą z nim współpracować, bo nie jest dobrym kandydatem. Martinon dowiedział się o tym w najbardziej poniżający sposób – usłyszał o tym od dziennikarzy, gdy przyjechał rano do Neuilly, by prowadzić kampanię. Przez chwilę udawał, że wszystko jest OK i że nic go nie złamie – wyobraźmy sobie sztangistę, który podrzuca 100 kilogramów i któremu kazano się przy tym uśmiechać. Jednak po paru minutach zrezygnował z obchodzenia miejskiego targowiska (obowiązkowy rytuał kandydatów we Francji), wsiadł do samochodu i odjechał.
W poniedziałek rano łamiącym się i drżącym głosem powiedział, że rezygnuje z kandydatury. Dodał również, że złożył prezydentowi rezygnację ze stanowiska jego rzecznika prasowego, ale że rezygnacja ta została odrzucona przez Sarkozyego.
Teraz UMP, partia prezydenta, poparła owego dysydenckiego kandydata. Poparł go również jego dotychczasowy przeciwnik, Jean Sarkozy.
A ja tak sobie myślę, że gdyby moi francuscy koledzy częściej zaglądali do mojego francuskiego bloga, mogliby, kto wie, o parę dni wcześniej wyczuć, że David Martinon popada w niełaskę.
W czwartek, a więc na dwa dni przed wybuchem afery w mediach i przed publiczną egzekucją Martinona, wszedłem jako pierwszy do sali, w której odbywają się jego cotygodniowe konferencje prasowe. Ważna lekcja przy okazji – nie spóźniać się na tego typu imprezy, a najlepiej przychodzić przed czasem, gdy personel Pałacu jest jeszcze rozluźniony. I włączać natychmiast magnetofon. Niestety nie włączyłem.
W sali oprócz mnie było tylko dwoje operatorów kamer, które rejestrują przebieg każdej konferencji. Podczas gdy przygotowuję się, przyłączam magnetofon do prądu i do instalacji dźwiękowej sali, wchodzi człowiek, który często kręci się przy prezydencie i który jest zawsze obecny na konferencjach prasowych. Nie znam jego nazwiska, ale jest to prawdopodobnie szef działu audiowizualnego Pałacu. I szef zaczyna głośno mówić do obojga operatorów coś takiego: „Uwaga, mam dla was ważną prośbę od Davida...”. Przerywa i zaczyna rozglądać się po sali. Zauważa mnie i pozornie ścisza głos. Pozornie, bo przechodzi na coś w rodzaju teatralnego szeptu, który słychać nawet lepiej niż na początku, i którego jedyną funkcją jest przyciągnięcie postronnego i wścibskiego ucha. Ów mężczyzna kontynuuje: „David powiedział, żeby kamery nie pokazywały go, gdy podczas pytań dziennikarzy szuka czegoś w swoich notatkach”.
I na koniec ten człowiek dodał już bardziej od siebie, przy ostatnich słowach patrząc wprost na mnie, jakby chciał się upewnić, czy na pewno go słyszę: „Bo on wygląda NAPRAWDĘ ŚMIESZNIE, kiedy szuka czegoś w swoich papierkach”.
Warto zaznaczyć, że Martinon raczej rzadko zagląda podczas konferencji do notatek, uwaga ta była raczej niesprawiedliwa, ale nie o to chodzi.
Kiedy człowiek z dworu mówi coś takiego publicznie (bo oprócz jego personelu był tam jeden dziennikarz, czyli ja, i to wcale nie ukrywający się pod stołem) o innym człowieku z dworu i w dodatku o pupilku prezydenta, to znak, że ów pupilek długo pupilkiem już nie będzie. Dworacy wyczuwają takie rzeczy niekiedy wcześniej niż sam monarcha.
Opisałem to drobne i w sumie raczej zabawne wydarzenie jeszcze tego samego dnia w moim francuskim blogu. Zinterpretowałem wtedy te słowa jako raczej objaw złego humoru i osobistych animozji między dwoma zaufanymi ludźmi prezydenta. Fakt, że wypowiedział je w mojej obecności uznałem początkowo za przejaw pewnego niedbalstwa.
Jednak w kontekście tej politycznej i medialnej burzy, jaka rozpętała się nad Francją dwa dni później, ta nagła kpina w mojej obecności z prezydenckiego ulubieńca nabiera całkiem innego sensu. Mogła być próbą wysłania dyskretnego sygnału do mediów: „Uwaga, kierunek wiatru zmienia się. Jeśli chcecie pożreć Martinona, to prosimy na ucztę i życzymy smacznego...”. Ludzie nie tylko z tego Pałacu, ale ze wszystkich pałaców na świecie, uwielbiają tego rodzaju zabawy.
Ów człowiek z Pałacu miał jednak pecha, bo trafił na mnie i mało kto przeczytał tę opowiastkę w moim blogu. Kocioł z wrzątkiem, w którym ugotowany został Martinon, zabulgotał medialnie dopiero dwa dni później. A szkoda, bo byłby to ciekawy przyczynek do dramatu, jaki rozegrał się potem na ulicach Neuilly i we wszystkich francuskich mediach.
Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że Historia, he he, odda mi kiedyś sprawiedliwość, he he he...
Do niedawna - korespondent Polskiego Radia we Francji. A teraz - zapraszam do polskiego portalu Euronews: http://pl.euronews.com/ i do naszego fejsbuka: http://www.facebook.com/euronewspl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka